Pęknięty Widzew
- Pomyslowy Dobromir
- Klub 1910
- Posty: 857
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 11:31 am
Pęknięty Widzew
Pęknięty Widzew
Adam Godlewski i Andrzej Szymański
Przegląd Sportowy - od numeru 12052 z dnia 19 stycznia 1998
Przed kilkoma tygodniami, dzięki mediom, na oczach wszystkich kibiców pasjonujących się polską piłką nożną, rozegrała się twarda walka o władzę w klubie, który od dwóch lat nie ma w naszych kraju równych - w łódzkim Widzewie. Po pięciu miesiącach przepychanek, prasowej pyskówce, jawnych i utajnionych konferencjach - z placu boju zszedł Andrzej Pawelec. W krótkim czasie ustąpił z funkcji prezesa RTS Widzew i widzewskiej spółki akcyjnej...
Dziś nie sposób przewidzieć jak potoczą się, po przesileniu, losy klubu. Mistrzowie Polski ponownie przewodzą rozgrywkom, ale działacze z Alei Piłsudskiego mają do zapłacenia mnóstwo zaległych rachunków. Jeszcze raz uda się wybronić z opresji, czy może przyjdzie zająć mniej eksponowane miejsce w szyku? Nie wiadomo, musimy spokojnie czekać na rozwój wydarzeń; teraz możemy jedynie pospekulować.
Dokładnie wiadomo natomiast, co działo się w Widzewie przez ponad dwadzieścia pięć ostatnich lat, w ciągu których łódzki klub awansował do ekstraklasy, wywalczył najwyższe laury, znalazł się na szczytach europejskiego futbolu, po czym tak strasznie obniżył notowania, iż oparł się w drugiej lidze, aby jednak odrodzić się niczym feniks z popiołów - i ponownie osiągnął szczyty w Polsce oraz zaistniał na Starym Kontynencie. Podobno nie można planować przyszłości, nie pamiętając o wydarzeniach minionych. Dlatego postanowiliśmy na łamach "Przeglądu Sportowego" przypomnieć kibicom, ale także piłkarzom i prezesom Widzewa chwile triumfów - ku pokrzepieniu, i upadków - ku przestrodze.
Odcinek 1 - Sobolewski wraca na scenę
O NARODZINACH CHARAKTERU
Moment wydaje się bardzo odpowiedni. Ponownie bowiem na czele łódzkiego klubu stanął jego "ojciec chrzestny", twórca potęgi, człowiek, dzięki któremu zespół aktualnych mistrzów kraju zapisał tak piękną kartę w dziejach polskiego futbolu - Ludwik Sobolewski. Gdyby nie zaczął kiedyś działać w klubie z Alei Marszałka Piłsudskiego (dawniej: Armii Czerwonej), zapewne nigdy nie narodziłaby się tam wspaniała piłkarska drużyna. "Sobol" to pierwszy prezes Wielkiego Widzewa; od razu przychodzi na myśl, gdy ktokolwiek powiada: widzewski charakter. A właśnie historia, którą staraliśmy się ocalić od zapomnienia, będzie przede wszystkim o charakterze - niepowtarzalnym wyróżniku łódzkiej jedenastki.
Pierwsze komentarze, że - mimo krętych meandrów - w Widzewie jest pewna ciągłość pojawiły się latem 1996 roku, gdy łódzka jedenastka po czternastu latach przerwy po raz trzeci sięgnęła po mistrzowski tytuł. Ponownie zaczęto mówić i pisać, iż mentalność piłkarzy zadecydowała przede wszystkim o sukcesie zespołu trenowanego przez Franciszka Smudę. Niemal całą rundę szkoleniowiec miał do dyspozycji zaledwie jedenastu-dwunastu zawodników, którym... notorycznie zalegano z wypłatami. Na dodatek opromieniona sukcesami w elitarnej Lidze Mistrzów Legia Warszawa, miała o wiele lepszy - sądząc po nazwiskach - skład. A mimo to widzewiacy pokazali niezwykły charakter i na przekór trudnościom pokonali rywali ze stolicy. Niemal wszyscy zaczęli się zachwycać stylem łodzian i porównywać do poprzedników. Tych z początku lat osiemdziesiątych. Jedynie Smuda nie był zachwycony wynajdywaniem analogii: - Przecież to zupełnie inny zespół, grający w odmiennym stylu - przekonywał -Poprzednie sukcesy są odległą historią, teraz z wielkim trudem musieliśmy odbudowywać potęgę, szukać właściwej strategii.
Trener chciał, by zauważono pracę, którą wraz z zawodnikami wykonał w ciągu kilkunastu miesięcy. Miał do tego prawo. Tyle, że im bardziej starał się odcinać od tradycji, tym bardziej, kibice doszukiwali się podobieństw Tomasza Łapińskiego do Władysława Żmudy, tym bardziej chcieli, by Marek Citko został idolem wszystkich kibiców w Polsce - jak niegdyś Zbigniew Boniek - i poprowadził narodową drużynę do sukcesów. A gdy minęło kolejne osiemnaście miesięcy, jesienią ubiegłego roku, i gdy piłkarzom ponownie przyszło grać za... obietnice, widzewiacy jeszcze raz pokazali, że potrafią jak nikt inny stawić czoła przeciwnościom. Nie zważali na swary między prezesami i puste portfele - grali i wygrywali. Teraz już nikt nie może mieć wątpliwości, iż obecni gwiazdorzy zasłużyli na uwiecznienie obok wspaniałej generacji Włodzimierza Smolarka.
Pamiętać trzeba jednak, że dzieje klubu to nie tylko suche zapisy zwycięstw i porażek, sukcesów i sromotnych klęsk; nie tylko opis wspaniałych bramek, przepięknych akcji i cudownych strzałów, nie tylko odtworzenie pomyłek bramkarzy, działaczy i sędziów. To także - a może przede wszystkim - pozaboiskowe przygody ludzi, którzy tworzą każdą historię. Przypadki śmieszne i tragiczne, organizacyjne oraz towarzyskie potknięcia, skandale, afery, kulisy zgrupowań i meczów. Uznaliśmy, iż Widzew zajmuje
takie miejsce w polskim futbolu, iż warto ocalić od zapomnienia wszystko, co związane jest z zespołem Alei Piłsudskiego.
PRZENOSINY Z BAŁUT
A wszystko zaczęło się, kiedy Sobolewski i nie żyjący już Stefan Wroński postanowili przenieść się do Widzewa z innego łódzkiego klubu - Startu. Gdyby nie ciągłe sprzeczki toczone w klubie z Bałut, zapewne przy ulicy Świętej Teresy powstałby klub na miarę europejskiej czołówki; takie talenty, pomysły i siłę przebicia mieli obaj działacze, którzy jednak postanowili zainwestować posiadany kapitał umiejętności w zespół z innej robotniczej dzielnicy. Cały splendor miał spłynąć - i spłynął - na Widzew.
Początki wcale nie były łatwe, bo w mieście działał ŁKS - już liczący się w ekstraklasie klub. Praca z młodzieżą nie była, bo też nie mogła być wizytówką RTS, więc piłkarskiego potencjału na miarę ekstraklasy należało szukać w całym kraju. Dlatego nie dziwi, że trener Leszek Jezierski przetestował w drugiej lidze kilkudziesięciu graczy. Zostawali tylko ci, którzy - oprócz, oczywiście, dobrego wyszkolenia - posiadali coś jeszcze: byli mentalnie przygotowani do podjęcia walki w każdych warunkach i z każdym rywalem. – Śmialiśmy się wówczas, że „Napoleon” sprawdził ponad stu zawodników — wspominają najlepsi sprzed lat. - Właściwie niewielu było piłkarzy na zapleczu ekstraklasy, którzy nie znaleźli się na liście Jezierskiego.
NAJLEPSI NA BOISKU I... PODCZAS BANKIETU!
„Dziadek” był jednym z liderów Widzewa w drugiej lidze i na początku drogi ku wielkiej sławie. Należał do grupy, która przyjmowała, chrzciła i wprowadzała w arkana ligowego futbolu tego widzewiaka, który zdobył największą międzynarodową sławę - Zbigniewa Bońka. A kupiony został za pieniądze pięciu piłkarzy (składka po 25 tysięcy ówczesnych złotych, czego prezes Sobolewski woli nie pamiętać).
- „Rudy” był trudnym chłopakiem - wspomina po latach Kostrzewiński. - Od początku jednak potrafił z nami, i znaleźć wspólny język. Umiał i wypić, i błyszczeć na boisku. Pamiętam, jak podczas jednego z meczów kontrolnych w Rumunii okropnie „kręcił” nas sędzia. Najpierw nie uznał gola dla Widzewa, a potem podyktował karnego dla gospodarzy. Zbyszek nie wytrzymał — podbiegł i w zamieszaniu na polu karnym zdzielił niesprawiedliwego arbitra, że tamten padł. Sędzia był tak oszołomiony, że czerwoną kartkę pokazał Andrzejowi Lewandowskiemu. Śmialiśmy się wówczas, że jak sprawa dotrze do UEFA, to „Lewy” zostanie zdyskwalifikowany dożywotnio. Poradziliśmy, by zawczasu napisał list z usprawiedliwieniem. No i napisał!
Wszystkie wspomniane anegdoty są bardzo charakterystyczne dla Widzewa z tamtych lat. Nie tylko wysiłek na treningach i wspaniała walka podczas meczów stanowiły treść życia zespołu. Łodzianie potrafili bowiem się bawić, zdrowo popić, ułożyć spotkanie, pokłócić nawet pobić między sobą. Kazimierz Górski po jednym z „baletów” miał powiedzieć: - Aż wierzyć się nie chce, to niemożliwe! Widzewiacy najlepsi nie tylko na boisku, ale również przy bankietowym stole. W głowie się nie mieści...
„WYELIMINUJECIE NAWET LIVERPOOL!”
Po latach kibice nie mogli zrozumieć, jak nieznana wcześniej szerszej publiczności drużyna tak szybko została pierwszym polskim zespołem klubowym, który poradził sobie z Anglikami - z Manchesterów City i United, Następnie także z wielkim włoskim Juventusem Turyn i będącym w wysokiej formie Liverpoolem?! Tego nikt się nie spodziewał; nawet piłkarze Widzewa, którzy po losowaniu poszli z petycją do prezesa Sobolewskiego,by. mecze z drużyną z miasta Beatlesów potraktował inaczej — ustalił premie za pierwszy, za zwycięstwo u siebie, bo w rewanżu wiadomo, że nie mają szans, Mirosław Tłokiński tak wspomina rozmowę: - Pan Ludwik powiedział krótko: moi chłopcy nikogo się nie lękają. Jeśli wylosowaliście Liverpool, to wyeliminujecie Liverpool. Dla nikogo nie będziemy robić wyjątków. W końcu to jesteście najlepsi w Europie!
Ludwik Sobolewski (z prawej) budował potęgę Widzewa razem z trenerem Leszkiem Jezierskim.
Fot. „PS” Włodzimierz Sierakowski
Boje z zespołem Bruce'a Grobbelara widzewiacy toczyli bez Bońka; Zibi w tym czasie podbijał już serca turyńskich tifosich. W Łodzi nikt nie zapominał jednak o „Rudym", liderze wszech czasów. Miał tak silną osobowość, że ustawiał wszystkich; no, prawie wszystkich. Przyjaźnił się z Tadeuszem Gapińskim, a omijał Tłokińskiego i Surlita. Dlaczego? Nie tylko z szacunku dla piłkarskich umiejętności kolegów. O szczegółach napiszemy w kolejnych odcinkach.
Po Bońku rządy w Widzewie przejął Smolarek - w drużynie zwany „Sołtysem". Zasłynął z kilku powodów. Wspaniale grat w eliminacjach i finałach mistrzostw świata Espana '82, potrafił w lidze, tuż po rozpoczęciu meczu, minąć wszystkich rywali i zdobyć gola, ale też umiał alienować Dariusza Dziekanowskiego - na owe czasy najdroższego piłkarza w polskiej ekstraklasie i popadać w konflikty z prezesem Sobolewskim. - Mogłem wyjechać z kraju znacznie wcześniej - wspomina po latach „Smoli". - Miałem propozycje z włoskiego Udinese i francuskiego PSG. Powiedziałem sobie jednak, że nikomu nie zapłacę za zgodę na transfer. Choćby był to sam szef Widzewa, który zamiast mnie przebywał z córką tydzień w Paryżu na zaproszenie prezesów Paris Saint Germain.
BYŁO NAS TRZECH...
Po odejściu generacji Smolarka Widzewowi zaczęło wieść się coraz słabiej, podobnie jak całemu polskiemu futbolowi. Tak miało po prostu być, już autorzy Biblii zauważyli, że po siedmiu latach tłustych następuje równie długi chudy okres. Łódzki klub systematycznie obniżał notowania, aż wreszcie w sezonie 1989/90 pożegnał się z ekstraklasą. Zespół wymagał gruntownej przebudowy. W Aleję Piłsudskiego — jak zawsze w trudnych momentach — powrócił Sobolewski. Potrafił sprowadzić ówczesną czołówkę łódzkiego biznesu i bardzo szybko w miarę poustawiać wszystkie klocki. Drugoligowa kwarantanna trwała zaledwie sezon, a jako ponowny beniaminek Widzew wywalczył trzecią lokatę w lidze i zakwalifikował się do europejskich pucharów. Szybko okazało się jednak, że wyniki były na wyrost- udział w rozgrywkach UEFA zakończył się kompromitującą porażką 0:9 z Eintrachtem we Frankfurcie nad Menem, zaś kilku „dobrodziejów” klubu trafiło za kratki.
Dopiero wówczas rozpoczęła się praca od podstaw. Widzewem zaczęło zarządzać trio, do którego jak ulał pasują słowa „Autobiografii” zespołu Perfect. „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel: za kilka lat mieć u stóp cały świat, wszystkiego w bród”. Andrzejowie Grajewski i Pawelec oraz Libańczyk Ismat Kousan na początku zdawali się super-zgranym tercetem. Dzielili się finansowymi obowiązkami i splendorami.
Na współpracy zyskiwał klub, który miał wreszcie właściwego szkoleniowca i coraz. silniejszą kadrę. Pierwsze po latach mistrzostwo prezesi świętowali jednak na Łazienkowskiej osobno. A później pojawiły się głosy, iż to kilku legionistów sprzedało najważniejszy mecz! Za okrągły. milion dolarów!!! Czy tak rzeczywiście było?
Smuda, główny architekt wspaniałego sukcesu, zaczął toczyć prasową wojnę z eks-legionistą, Markiem Jóźwiakiem. Miał odejść, wyjechać za granicę, jednak został po raz drugi - wspólnie z najbliższymi współpracownikami, byłymi piłkarzami Widzewa, Andrzejem Pyrdołem i Tadeuszem Gapińskim -doprowadził do cudu. Widzew wygrał na Łazienkowskiej! Tyle że wiosną 1997 roku więcej kibiców gotowych było postawić na zwycięstwo gości w Warszawie. W końcu to w łódzkim klubie występowali krezusi zarabiający siedem tysięcy dolarów miesięcznie. I obrońcy mistrzowskiego tytułu mogli liczyć przez cały sezon na pomoc. Czyją?
***
Dziś tylko nakreśliliśmy klimat spisanych wspomnień. Zapraszamy do lektury „Przeglądu Sportowego" przez kilka najbliższych tygodni. Oprócz wspomnianych spraw, opiszemy między innymi:
* bójki w Widzewie, także po „ułożonych meczach"
* speców od hazardu
* co wywróżyły balony
* kogo chowano w... łodzi podwodnej
* kto był chory na seks, a kto pokazał publicznie cztery litery
* jaki był sposób na Manchester City
* kto się upił w lpswich
* dlaczego Widzew musieli opuścić Koniarek i Wyciszkiewicz
* kim byłby Marek Citko, gdyby nie został piłkarzem
* kto ma muzeum, a kto tylko pałac
* przez kogo kuszony był Grajewski
* kto zwolnił Władysława Stachurskiego i dlaczego
oraz wiele innych historii, znanych i nieznanych. O największych postaciach, wspaniałych sukcesach, gagach i potknięciach. Zapewniamy- będzie co poczytać...
A we wtorkowym odcinku: NARODZINY LEGENDY w którym między innymi:
• WYSTARTOWALI W... STARCIE
• WROŃSKI ROZPROWADZIŁ „SOBOLA"
• FILIA REZERW ŁKS
• WALCZAK WIDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ
- Pomyslowy Dobromir
- Klub 1910
- Posty: 857
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 11:31 am
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 2 - Narodziny legendy
Pewnie nie wszystkim wiadomo, że łódzki klub jest sędziwym staruszkiem. Robotnicze Towarzystwo Sportowe Widzew założono w 1910 roku. Konkretnie zrobili to angielscy robotnicy, którzy pracowali w łódzkich manufakturach i umilali sobie wolny czas kopaniem piłki. Zapraszali do zabawy Polaków. Pomysł chwycił, gra się przyjęła, zawodnicy postanowili zalegalizować klub - pod nieco inną nazwą niż później używana. 5 listopada 1910 roku gubernator w Piotrkowie Trybunalskim podjął decyzję o wpisaniu do rejestru stowarzyszeń Towarzystwa Miłośników Rozwoju Fizycznego na Widzewie. W 1920 roku RTS Widzew przejął tradycje i dorobek TMRF. Pierwszy piłkarski sukces odniósł jednak w 1948 roku - uczestniczył w rozgrywkach ekstraklasy. Przygoda z najlepszymi polski-mi zespołami trwała tylko sezon. łodzianie wiele nie ugrali. Zajęli ostatnie miejsce, zdołali odnieść tylko pięć zwycięstw. Najbarwniejszą postacią tamtych lat był bramkarz Ignacy Uptas. Grał bardzo nierówno. Potrafił przepuszczać takie „szmaty", że wszyscy łapali się za głowy, lecz w następnym spotkaniu bronił rzuty karne i popisywał się wspaniałymi paradami. Nic więc dziwnego, że przez kibiców raz był noszony na rękach, innym zaś razem musiał salwować się ucieczką. Cóż, łaska kibiców na pstrym koniu jeździ... A na kolejne pierwszoligowe emocje kibice Widzewa musieli czekać aż 27 lat! Jak zbudowano wielką potęgę Widzewa? Dziś opowiemy o początkach tej niełatwej drogi ku europejskim sukcesom.
WYSTARTOWALI W… STARCIE
Ludwik Sobolewski połknął piłkarskiego bakcyla zarażony przez przyjaciela – Stefana Wrońskiego, który na długo pozostanie w pamięci kibiców i, przede wszystkim, piłkarzy. – Po meczu Pucharu UEFA z Manchester City zauważyłem, jak nasz kierownik wkłada sobie do kieszeni kilka cygar. Zapytałem więc, dla kogo będzie ten niespodziewany suwenir - przypominał po latach obrońca Zdzisław Kostrzewiński. - Usłyszałem odpowiedź: „dla mego wnusia". Wszystkie prezenty były dla chłopczyka, który wówczas miał nie więcej niż pięć lat! To... nie mieliśmy już więcej pytań. Każde tłumaczenie naszego ukochanego „kierowniczka" musieliśmy przyjąć za dobrą monetę. Kiedy przy następnych wyjazdach zagranicznych ze stołu w restauracji zawieruszyła się popielniczka albo kilka pomarańczy - nie mieliśmy już wątpliwości, iż także będą prezentem dla wnuczka.
Wroński działał długo w Spółdzielczym Klubie Sportowym ,,Start", na Batutach. Właśnie tam chciał zbudować wielki klub razem z Sobolewskim, którego szybko zaprosił do współpracy. A ponieważ warunki finansowe do sportowej działalności stworzono wprost wymarzone, można było się spodziewać, iż w krótkim czasie o łódzkim zespole będzie głośno. Nie tylko w Polsce. Podstawą jest jednak zawsze dobra atmosfera w klubie. A Wroński i Sobolewski nie byli zbyt lubiani przez innych działaczy – współpraca z pozostałymi członkami zarządu nie ułożyła się, więc „Sobol” postanowił dać sobie spokój, zaś Wroński dość niespodziewanie odnalazł się… na Widzewie.
Trener Leszek Jezierski miał w pewnym momencie powody do bólu głowy - w ŁKS nikt nie chciał szkoleniowca. Szczęścia i pracy "Napoleon" musiał szukać w Widzewie. I znalazł!
Fot. "PS" Mieczysław Świderski
WROŃSKI ROZPOROWADZIŁ „SOBOLA”
- Trafiłem do Widzewa w 1968 roku, zostałem kierownikiem drużyny i zacząłem namawiać Ludwika Sobolewskiego, by wraz ze mną działał w tym klubie. Razem pracowaliśmy przecież w Starcie. Na początku naszych kontaktów nie chciał nawet o tym słyszeć, był zniechęcony do futbolu. Gdy zobaczył przegrany mecz w trzeciej lidze, zapytał: „Do czego ty mnie namawiasz? Co to za drużyna!?". Od czego jednak są niepodważalne argumenty i skuteczna perswazja. W końcu Ludwik wyraził zgodę. Szefem drużyny był już. Leszek Jezierski, wcześniej nie najlepiej potraktowany w LKS. W trójkę zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób zbudować jedenastkę z prawdziwego zdarzenia - wspominał po latach Wroński. Gdy zaczynali w Widzewie, klub był w klasie okręgowej. Start rywalizował w drugiej lidze. Po kilku latach zespoły zamieniły się miejscami. Nie tylko w łódzkiej hierarchii. Klub budowany przez „Wronę” i Sobolewskiego awansował nawet znacznie wyżej niż rywalom z Bałut było dane kiedykolwiek - do ekstraklasy.
- Największym problemem był brak pieniędzy. Pożyczaliśmy po 10 tysięcy złotych z kas zapomogowo-pożyczkowych łódzkich, a przede wszystkim – widzewskich zakładów pracy. Następnie stopniowo spłacaliśmy te długi. Na pierwszy poważny transfer mogliśmy sobie pozwolić dopiero po awansie do drugiej ligi. Za 30 tysięcy złotych kupiliśmy ze Startu Andrzeja Lewandowskiego. Większość zawodników otrzymywaliśmy z ŁKS, praktycznie za darmo. Piłkarze, którzy do nas przychodzili, nie mieli prawie nic, prócz chęci zostania dobrym graczami. Chcieli się czegoś w życiu dorobić i wiedzieli, że mogą tego dokonać tylko na boisku. Pamiętam Jak w 1974 roku, wracając z Białegostoku z pucharowego meczu z tamtejszym Włókniarzem, zatrzymaliśmy się w Warszawie, by obejrzeć finał Pucharu Polski między Ruchem Chorzów i Gwardią Warszawa. W drodze do Łodzi marzyłem o doczekaniu kiedyś takiej chwili - wspominał z łezka w oku Wroński.
FILIA... REZERW ŁKS
Nieodżałowany kierownik łódzkiej drużyny nie ukrywał, że zawodników transferowano przede wszystkim z ŁKS. To właśnie ci „niechciani" przez pierwszoligowy klub doprowadzili Widzew do świetności. Choćby Andrzej Grębosz: - Do ŁKS zostałem zakupiony z Unii Tarnów. Moim zadaniem było zdobywanie goli. Myślałem, że na boisku będę spełniał rolę typowego środkowego napastnika. A gdzie tam! Ówczesny trener łódzkich pierwszoligowców, Józef Walczak, stwierdził głosem nie znoszącym sprzeciwu, że mam być „fałszywym skrzydłowym" I koniec. Tego wymagała taktyka, której przedmeczowe założenia miały wprowadzić rywala w błąd…
- „Adaś" musiał mleć niezły gaz w nogach. Najpierw z lewej strony boiska powinien zacentrować. plikę na pole karne, następnie do dośrodkowania dobiec i jeszcze strzelić bramkę... głową! Niesamowite! - kpił po latach z założeń taktycznych, przygotowanych dla póżniejszego kolegi z boiska, Krzysztof Surlit.
Cichym marzeniem Grębosza była praca w dyplomacji. Nawet podczas jazdy klubowym autokarem uczył się angielskiego. Niezła znajomość języka pozostała, zaś konsulem nie został i chyba już nie dane będzie „Adasiowi" reprezentować interesów naszego państwa poza granicami. Aktualnie jest nauczycielem wychowania fizycznego w jednej ze szkól w Konstantynowie pod Łodzią. Od czasu do czasu przychodzi na mecze. I pewnie myśli, że poprowadziłby następców - zdobył dyplom trenera pierwszej klasy -nie gorzej niż Franciszek Smuda Do dziś ma satysfakcję, iż jako pierwszy szkoleniowiec w Polsce wprowadził system 3-5-2. Tyle, że zespól grał wówczas widowiskowo, ale nieskutecznie...
Wyśmiewany przez kibiców ŁKS Grębosz trafił w końcu do Widzewa, gdzie został podporą defensywy, a w meczach pucharowych przeciwko Manchester City i Manchester United wybijał Anglikom piłkę z głowy.
- Pewnego dnia na stadionie Włókniarza, jako rezerwy ŁKS, walczyliśmy o punkty z Widzewem. Dokładnie nie pamiętam, ale strzeliłem chyba dwie lub trzy bramki. Po meczu podszedł do mnie Zdzisiek Kostrzewiński i powiedział: „Co się będziesz pałętał po wiejskich boiskach grał z młokosami. Przyjdź do Widzewa". No to przyszedłem. To był najrozsądniejszy krok w mojej sportowej karierze -chwalił się po latach niedoszły dyplomata.
Andrzej Grębosz nie chciał pałętać się po wiejskich boiskach. Wybrał Widzew i nigdy nie żałował!
Fot. "PS" Mieczysław Szymkowski
WALCZAK WIDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ
Jeden z najlepszych bocznych obrońców w historii pierwszoligowych występów drużyny z charakterem - Kostrzewiński należał, obok Wiesława Chodakowskiego i Grębosza, do elity zawodników, którzy współdecydowali o losach klubu; nie tylko piłkarskiego zespołu. Dopiero później dołączył do nich Zbigniew Boniek. Rozwód „Dziadka” z ŁKS był bardziej burzliwy niż „Adasia”, obfitował również w wymianę bardzo ostrych i męskich słów. Trener Józef Walczak nie znosił sprzeciwu. Jeżeli coś było białe, to musiało być białe. I nawet jeśli gołym okiem było widać, że kolor się nie zgadza, to szkoleniowiec musiał postawić na swoim.
- Jednak tez byłem charakternym facetem. Co myślałem - mówiłem prosto w oczy. Na stadionie pracował gospodarz o nazwisku Zasada, imienia już nie pamiętam, który pierwszy wiedział. w jakim składzie wybiegniemy na boisko w najbliższym meczu. W szatni na krzesełkach układał piłkarski sprzęt wraz z ponumerowanymi koszulkami. Przypominam sobie, że wyjechaliśmy do Poznania, gdzie przeciwnikiem była Olimpia. Po raz pierwszy mieliśmy grać przy sztucznym oświetleniu, co dla każdego było ogromnym przeżyciem. W przeddzień spotkania przeprowadziliśmy na Golęcinie trening, po którym miny mieliśmy nietęgie. Boisko było nierówne, trawa rosła tylko w niektórych miejscach, oświetlenie kiepskie. Już w czasie meczu kibice zapalali zapalniczki, by było widniej. 180 luksów to chyba za mało, aby na murawie znaleźć szpilkę. Pod prysznicem wywiązała się dyskusja, ile lamp było zamontowanych na stadionowych masztach. Szybko obliczyłem, że 80 żarówek na jednej stalowej konstrukcji, bowiem w każdym rzędzie, a było ich osiem, paliło się po 10 halogenów.
- A ja ci mówię Zdzisiu, że jest siedemdziesiąt dziewięć... -wtrącił się szkoleniowiec.
- Panie, przecież to jest proste jak świński ogon. Osiem razy dziesięć jest zawsze osiemdziesiąt... Na drugi dzień Kostrzewiński nie znalazł się w podstawowym składzie zespołu. I już nigdy później. Od tego momentu szkoleniowiec i zawodnik ciągle wywoływali kłótnie, podczas których następowała wymiana... nieuprzejmości. Trener tak konsekwentnie niszczył krnąbrnego piłkarza, iż ten skończył przygodę z ŁKS jako rezerwowy drużyny... rezerwowej. A w Widzewie przyjęto „Kostrzewę" z otwartymi ramionami…
Oprócz informacji własnych, wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Przeglądu Sportowego” i „Sportowca".
A w środowym numerze odcinek:
PEŁNE ZANURZENIE MOŻEJKI
w którym między innymi:
• NAJLEPSZA TERAPIA - DRZWIAMI!
• DYŻURNY GIPS I ŻÓŁTACZKA
• BYDGOSKI ODDZIAŁ RTS
• Z BOISKA DO... STAJNI
Pewnie nie wszystkim wiadomo, że łódzki klub jest sędziwym staruszkiem. Robotnicze Towarzystwo Sportowe Widzew założono w 1910 roku. Konkretnie zrobili to angielscy robotnicy, którzy pracowali w łódzkich manufakturach i umilali sobie wolny czas kopaniem piłki. Zapraszali do zabawy Polaków. Pomysł chwycił, gra się przyjęła, zawodnicy postanowili zalegalizować klub - pod nieco inną nazwą niż później używana. 5 listopada 1910 roku gubernator w Piotrkowie Trybunalskim podjął decyzję o wpisaniu do rejestru stowarzyszeń Towarzystwa Miłośników Rozwoju Fizycznego na Widzewie. W 1920 roku RTS Widzew przejął tradycje i dorobek TMRF. Pierwszy piłkarski sukces odniósł jednak w 1948 roku - uczestniczył w rozgrywkach ekstraklasy. Przygoda z najlepszymi polski-mi zespołami trwała tylko sezon. łodzianie wiele nie ugrali. Zajęli ostatnie miejsce, zdołali odnieść tylko pięć zwycięstw. Najbarwniejszą postacią tamtych lat był bramkarz Ignacy Uptas. Grał bardzo nierówno. Potrafił przepuszczać takie „szmaty", że wszyscy łapali się za głowy, lecz w następnym spotkaniu bronił rzuty karne i popisywał się wspaniałymi paradami. Nic więc dziwnego, że przez kibiców raz był noszony na rękach, innym zaś razem musiał salwować się ucieczką. Cóż, łaska kibiców na pstrym koniu jeździ... A na kolejne pierwszoligowe emocje kibice Widzewa musieli czekać aż 27 lat! Jak zbudowano wielką potęgę Widzewa? Dziś opowiemy o początkach tej niełatwej drogi ku europejskim sukcesom.
WYSTARTOWALI W… STARCIE
Ludwik Sobolewski połknął piłkarskiego bakcyla zarażony przez przyjaciela – Stefana Wrońskiego, który na długo pozostanie w pamięci kibiców i, przede wszystkim, piłkarzy. – Po meczu Pucharu UEFA z Manchester City zauważyłem, jak nasz kierownik wkłada sobie do kieszeni kilka cygar. Zapytałem więc, dla kogo będzie ten niespodziewany suwenir - przypominał po latach obrońca Zdzisław Kostrzewiński. - Usłyszałem odpowiedź: „dla mego wnusia". Wszystkie prezenty były dla chłopczyka, który wówczas miał nie więcej niż pięć lat! To... nie mieliśmy już więcej pytań. Każde tłumaczenie naszego ukochanego „kierowniczka" musieliśmy przyjąć za dobrą monetę. Kiedy przy następnych wyjazdach zagranicznych ze stołu w restauracji zawieruszyła się popielniczka albo kilka pomarańczy - nie mieliśmy już wątpliwości, iż także będą prezentem dla wnuczka.
Wroński działał długo w Spółdzielczym Klubie Sportowym ,,Start", na Batutach. Właśnie tam chciał zbudować wielki klub razem z Sobolewskim, którego szybko zaprosił do współpracy. A ponieważ warunki finansowe do sportowej działalności stworzono wprost wymarzone, można było się spodziewać, iż w krótkim czasie o łódzkim zespole będzie głośno. Nie tylko w Polsce. Podstawą jest jednak zawsze dobra atmosfera w klubie. A Wroński i Sobolewski nie byli zbyt lubiani przez innych działaczy – współpraca z pozostałymi członkami zarządu nie ułożyła się, więc „Sobol” postanowił dać sobie spokój, zaś Wroński dość niespodziewanie odnalazł się… na Widzewie.
Trener Leszek Jezierski miał w pewnym momencie powody do bólu głowy - w ŁKS nikt nie chciał szkoleniowca. Szczęścia i pracy "Napoleon" musiał szukać w Widzewie. I znalazł!
Fot. "PS" Mieczysław Świderski
WROŃSKI ROZPOROWADZIŁ „SOBOLA”
- Trafiłem do Widzewa w 1968 roku, zostałem kierownikiem drużyny i zacząłem namawiać Ludwika Sobolewskiego, by wraz ze mną działał w tym klubie. Razem pracowaliśmy przecież w Starcie. Na początku naszych kontaktów nie chciał nawet o tym słyszeć, był zniechęcony do futbolu. Gdy zobaczył przegrany mecz w trzeciej lidze, zapytał: „Do czego ty mnie namawiasz? Co to za drużyna!?". Od czego jednak są niepodważalne argumenty i skuteczna perswazja. W końcu Ludwik wyraził zgodę. Szefem drużyny był już. Leszek Jezierski, wcześniej nie najlepiej potraktowany w LKS. W trójkę zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób zbudować jedenastkę z prawdziwego zdarzenia - wspominał po latach Wroński. Gdy zaczynali w Widzewie, klub był w klasie okręgowej. Start rywalizował w drugiej lidze. Po kilku latach zespoły zamieniły się miejscami. Nie tylko w łódzkiej hierarchii. Klub budowany przez „Wronę” i Sobolewskiego awansował nawet znacznie wyżej niż rywalom z Bałut było dane kiedykolwiek - do ekstraklasy.
- Największym problemem był brak pieniędzy. Pożyczaliśmy po 10 tysięcy złotych z kas zapomogowo-pożyczkowych łódzkich, a przede wszystkim – widzewskich zakładów pracy. Następnie stopniowo spłacaliśmy te długi. Na pierwszy poważny transfer mogliśmy sobie pozwolić dopiero po awansie do drugiej ligi. Za 30 tysięcy złotych kupiliśmy ze Startu Andrzeja Lewandowskiego. Większość zawodników otrzymywaliśmy z ŁKS, praktycznie za darmo. Piłkarze, którzy do nas przychodzili, nie mieli prawie nic, prócz chęci zostania dobrym graczami. Chcieli się czegoś w życiu dorobić i wiedzieli, że mogą tego dokonać tylko na boisku. Pamiętam Jak w 1974 roku, wracając z Białegostoku z pucharowego meczu z tamtejszym Włókniarzem, zatrzymaliśmy się w Warszawie, by obejrzeć finał Pucharu Polski między Ruchem Chorzów i Gwardią Warszawa. W drodze do Łodzi marzyłem o doczekaniu kiedyś takiej chwili - wspominał z łezka w oku Wroński.
FILIA... REZERW ŁKS
Nieodżałowany kierownik łódzkiej drużyny nie ukrywał, że zawodników transferowano przede wszystkim z ŁKS. To właśnie ci „niechciani" przez pierwszoligowy klub doprowadzili Widzew do świetności. Choćby Andrzej Grębosz: - Do ŁKS zostałem zakupiony z Unii Tarnów. Moim zadaniem było zdobywanie goli. Myślałem, że na boisku będę spełniał rolę typowego środkowego napastnika. A gdzie tam! Ówczesny trener łódzkich pierwszoligowców, Józef Walczak, stwierdził głosem nie znoszącym sprzeciwu, że mam być „fałszywym skrzydłowym" I koniec. Tego wymagała taktyka, której przedmeczowe założenia miały wprowadzić rywala w błąd…
- „Adaś" musiał mleć niezły gaz w nogach. Najpierw z lewej strony boiska powinien zacentrować. plikę na pole karne, następnie do dośrodkowania dobiec i jeszcze strzelić bramkę... głową! Niesamowite! - kpił po latach z założeń taktycznych, przygotowanych dla póżniejszego kolegi z boiska, Krzysztof Surlit.
Cichym marzeniem Grębosza była praca w dyplomacji. Nawet podczas jazdy klubowym autokarem uczył się angielskiego. Niezła znajomość języka pozostała, zaś konsulem nie został i chyba już nie dane będzie „Adasiowi" reprezentować interesów naszego państwa poza granicami. Aktualnie jest nauczycielem wychowania fizycznego w jednej ze szkól w Konstantynowie pod Łodzią. Od czasu do czasu przychodzi na mecze. I pewnie myśli, że poprowadziłby następców - zdobył dyplom trenera pierwszej klasy -nie gorzej niż Franciszek Smuda Do dziś ma satysfakcję, iż jako pierwszy szkoleniowiec w Polsce wprowadził system 3-5-2. Tyle, że zespól grał wówczas widowiskowo, ale nieskutecznie...
Wyśmiewany przez kibiców ŁKS Grębosz trafił w końcu do Widzewa, gdzie został podporą defensywy, a w meczach pucharowych przeciwko Manchester City i Manchester United wybijał Anglikom piłkę z głowy.
- Pewnego dnia na stadionie Włókniarza, jako rezerwy ŁKS, walczyliśmy o punkty z Widzewem. Dokładnie nie pamiętam, ale strzeliłem chyba dwie lub trzy bramki. Po meczu podszedł do mnie Zdzisiek Kostrzewiński i powiedział: „Co się będziesz pałętał po wiejskich boiskach grał z młokosami. Przyjdź do Widzewa". No to przyszedłem. To był najrozsądniejszy krok w mojej sportowej karierze -chwalił się po latach niedoszły dyplomata.
Andrzej Grębosz nie chciał pałętać się po wiejskich boiskach. Wybrał Widzew i nigdy nie żałował!
Fot. "PS" Mieczysław Szymkowski
WALCZAK WIDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ
Jeden z najlepszych bocznych obrońców w historii pierwszoligowych występów drużyny z charakterem - Kostrzewiński należał, obok Wiesława Chodakowskiego i Grębosza, do elity zawodników, którzy współdecydowali o losach klubu; nie tylko piłkarskiego zespołu. Dopiero później dołączył do nich Zbigniew Boniek. Rozwód „Dziadka” z ŁKS był bardziej burzliwy niż „Adasia”, obfitował również w wymianę bardzo ostrych i męskich słów. Trener Józef Walczak nie znosił sprzeciwu. Jeżeli coś było białe, to musiało być białe. I nawet jeśli gołym okiem było widać, że kolor się nie zgadza, to szkoleniowiec musiał postawić na swoim.
- Jednak tez byłem charakternym facetem. Co myślałem - mówiłem prosto w oczy. Na stadionie pracował gospodarz o nazwisku Zasada, imienia już nie pamiętam, który pierwszy wiedział. w jakim składzie wybiegniemy na boisko w najbliższym meczu. W szatni na krzesełkach układał piłkarski sprzęt wraz z ponumerowanymi koszulkami. Przypominam sobie, że wyjechaliśmy do Poznania, gdzie przeciwnikiem była Olimpia. Po raz pierwszy mieliśmy grać przy sztucznym oświetleniu, co dla każdego było ogromnym przeżyciem. W przeddzień spotkania przeprowadziliśmy na Golęcinie trening, po którym miny mieliśmy nietęgie. Boisko było nierówne, trawa rosła tylko w niektórych miejscach, oświetlenie kiepskie. Już w czasie meczu kibice zapalali zapalniczki, by było widniej. 180 luksów to chyba za mało, aby na murawie znaleźć szpilkę. Pod prysznicem wywiązała się dyskusja, ile lamp było zamontowanych na stadionowych masztach. Szybko obliczyłem, że 80 żarówek na jednej stalowej konstrukcji, bowiem w każdym rzędzie, a było ich osiem, paliło się po 10 halogenów.
- A ja ci mówię Zdzisiu, że jest siedemdziesiąt dziewięć... -wtrącił się szkoleniowiec.
- Panie, przecież to jest proste jak świński ogon. Osiem razy dziesięć jest zawsze osiemdziesiąt... Na drugi dzień Kostrzewiński nie znalazł się w podstawowym składzie zespołu. I już nigdy później. Od tego momentu szkoleniowiec i zawodnik ciągle wywoływali kłótnie, podczas których następowała wymiana... nieuprzejmości. Trener tak konsekwentnie niszczył krnąbrnego piłkarza, iż ten skończył przygodę z ŁKS jako rezerwowy drużyny... rezerwowej. A w Widzewie przyjęto „Kostrzewę" z otwartymi ramionami…
Oprócz informacji własnych, wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Przeglądu Sportowego” i „Sportowca".
A w środowym numerze odcinek:
PEŁNE ZANURZENIE MOŻEJKI
w którym między innymi:
• NAJLEPSZA TERAPIA - DRZWIAMI!
• DYŻURNY GIPS I ŻÓŁTACZKA
• BYDGOSKI ODDZIAŁ RTS
• Z BOISKA DO... STAJNI
- Pomyslowy Dobromir
- Klub 1910
- Posty: 857
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 11:31 am
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 3 – Pełne zanurzenie Możejki
Pomysł walki o awans do piłkarskiej ekstraklasy za-świtał w głowach Ludwika Sobolewskiego i Stefana Wrońskiego w 1973 roku. Trener Leszek Jezierski, twórca pierwszych sukcesów drużyny z charakterem. otrzymał wolną rękę. i eksperymentował z wielkim rozmachem. Jak twierdzą wtajemniczeni - powstała „błękitna lista", na której były nazwiska ponad stu potencjalnych kandydatów na pierwszoligowców. Wszyscy przeszli przez ręce „Napoleona", a tylko nielicznym dane było dotrwać do dni chwały. Dopiero po zakrojonej na szeroką skale selekcji szkoleniowiec łódzkiego zespołu skoncentrował się na ustawieniu poszczególnych graczy, którzy w sezonie 1974/75 mieli zaatakować pierwszą ligę.
Mało kto słyszał wówczas o nazwiskach Pawła Janasa, Krzysztofa Surlita lub Tadeusza Błachny. Wymienieni zawodnicy - a także wielu innych graczy sprowadzonych na początku lat 70-tych do Widzewa - znacznie później zawojowali ekstraklasę.
Po latach można powiedzieć, że sportowe triumfy poprzedziły sukcesy... dyplomatyczne prezesa Widzewa, bez których drużyna nigdy nie zaistniałaby w ekstraklasie. Z zespołu ŁKS łatwo było ściągnąć utalentowanych, zupełnie zaś niedocenianych piłkarzy. Transfery dokonywane poza Łodzią wymagały niejednokrotnie dużej ekwilibrystyki. W przypadku Błachny na przykład zrobiono podchody - najpierw przewieziono dobytek piłkarza do Łodzi, natomiast dopiero później rozpoczęły się pertraktacje. Bardzo pomocne okazały się spółdzielcze układy, wyniesione przez Sobolewskiego jeszcze z pracy w Starcie. A w omawianym okresie szef Widzewa był prezesem łódzkiej spółdzielni budowlanej „Kombud”. Niby niezbyt ważny fakt, wiele zaś tłumaczy...
NAJLEPSZA TERAPIA - DRZWIAMI!
Transfer Blachny był ze wszech miar trafiony. Był to piłkarz o Żelaznych płucach, typowy defensywny pomocnik, świetnie grał głową, zdobywał wiele bramek. Podstawowym zadaniem łódzkiego „Olka" było jednak przede wszystkim bieganie wzdłuż i wszerz boiska. Po to, by gole mogli zdobywać inni. Blachno miał wielkie kłopoty z kręgosłupem, których nie udało się wyeliminować do końca kariery. Z trybun nie można było w ogóle zauważyć, że w każdy mecz musiał włożyć tyle wysiłku. Zresztą nie tylko z powodu przypadłości kręgosłupa: „Olek" był jedną z najbarwniejszych postaci; do dziś krążą po Łodzi o piłkarzu z podkrakowskiej Skałki anegdoty. Napiszemy o nich w jednym z następnych odcinków.
Nieco wcześniej od Błachny zjawił się w łódzkim zespole Andrzej „Johny" Możejko. Grał w piłkę z… przerwami. Dlatego trafił w końcu do wojska i mógł tylko pluć sobie w brodę, bo członkowie komisji poborowej wyznaczyli mu Marynarkę Wojenną, gdzie służba trwała
trzy lata. Okazało się jednak, że szczęśliwa gwiazda „Johny’ego" nie zgasła. Ktoś odpowiedzialny na okręcie za... kulturę dowiedział się, iż marynarz Możejko grał kiedyś w piłkę i w ekspresowym tempie Andrzej znalazł się w trzecioligowej Flocie Gdynia. A to już wystarczało szperaczom Widzewa. Specjalna delegacja pojechała do portowego miasta, podglądała podczas meczów kandydata i kilka tygodni później przystąpiono do konkretnych rozmów. W trakcie ustalania kwoty odstępnego, spisywania umów, piłkarz przebywał w... „pełnym zanurzeniu”!? „Johny" wraz z załogą okrętu podwodnego odbywał szkoleniowy rejs na Bałtyku.
Kiedy wszystkie dokumenty transferowe zostały podpisane, zawodnik Floty pojawił się na powierzchni morza, dopłynął do portu na Helu, następnie zwinął manele i udał się w dobrze znanym kierunku - do Łodzi. Tak został członkiem zespołu, przed którym miały kłaniać się znane europejskie drużyny, z Juventusem Turyn na czele.
Tadeusz Błachno (na pierwszym planie) i Andrzej "Johny" Możejko (w głębi) nie bez perypetii zakupieni przez Widzew. Później grali jak z nut!
DYŻURNY GIPS i ŻÓŁTACZKA
Budowa zespołu była sztuką także dlatego, iż wszyscy zawodnicy Widzewa musieli mieć uregulowany stosunek do służby wojskowej. A załatwienie - bez straty dla ligowego zespołu - powinności wobec armii to już był majstersztyk! Gdy w jakimkolwiek klubie pojawiał się młody uzdolniony piłkarz, prędzej czy później musiał trafić do warszawskiej Legii, wrocławskiego Śląska albo bydgoskiego Zawiszy. Chyba, że ktoś chciał być górnikiem i pracować - fikcyjnie oczywiście - na przodku; tylko wówczas nie musiał zakładać wojskowego munduru.
Czasy były takie, iż lobby górniczo-militarne trzęsło polskim futbolem Przysięgi wojskowe składane przez zawodników wyłącznie w gabinetach przełożonych były codziennością. Chodziło bowiem o to, by poborowy (który nigdy nie widział karabinu!) mógł jak najszybciej powrócić na boisko. Dlatego działacze Widzewa, dokonywali niemal cudów, żeby zatrzymać najlepszych zawodników w zespole. A i tak bardzo często wojsko było górą…
Krzysztof Surlit, który zasłynął z niesamowicie mocnego uderzenia, jako dobrze zapowiadający się junior znalazł się w Widzewie dzięki starszemu bratu - Wiesławowi, który do klubu trafił via ŁKS. Wcześniej w Zelowie, rodzinnej miejscowości piłkarsko uzdolnionego rodzeństwa, zjawili się Sobolewski oraz Stefan Wroński i po kilku godzinach „Czapka" - jak później nazywali Krzysztofa koledzy - jechał samochodem do Łodzi. Zanim jednak zaczęło być głośno o młodszym z Surlitów w Europie, futbolista miał wielkie kłopoty. Właśnie z wojskiem.
Gdy tylko na stadionie pojawiał się wojskowy patrol, w ekspresowym tempie opuszczałem trening lub szatnię i udawałem się w siną dal. Powtarzało się to kilkanaście razy, aż w końcu działacze zaczęli mnie przekonywać: „Krzysiu, ponieważ nie grasz jeszcze w podstawowym składzie, więc przejdź na kilka miesięcy do łódzkiego Startu. Pomożesz utrzymać się „bałuciarzom” w drugiej lidze, no i wreszcie zapomni o tobie wojsko" - przypomina sobie Surlit. - To były jednak jedynie pobożne życzenia. I na tamtym stadionie odnaleźli mnie „mundurowi"! Nie mogłem jednak być poborowym. Ponieważ zawsze albo rękę miałem w gipsie, albo nogę. A jak wiadomo, ludzi kalekich do armii nie brali…
Surlitowi zakładano więc „dyżurny" gips i dopiero gdy należało wybiec na mecz, był ponownie zdrów jak ryba. Zabawa w kotka i myszkę trwała kilka tygodni, aż wreszcie Pomorski Okręg Wojskowy zdecydowanie upomniał się o Krzyśka. Tylko godziny dzieliły piłkarza od wylądowania w Zawiszy.
- Działacze Startu umieścili mnie na oddziale chorób zakaźnych szpitala przy ulicy Kniaziewicza, oddalonego zaledwie kilkaset metrów od stadionu. Teraz chorowałem na... żółtaczkę! Byłem więc całkowicie „kryty", ale grać nie mogłem. Po kilku godzinach, gdy przyzwyczaiłem się już do spartańskich warunków, gdy podstawą wyżywienia były sucharki i gorzka kawa, w drzwiach szpitalnej sali pojawił się Andrzej Milczarski z… ŁKS. Bardzo dobry środkowy napastnik , który również uciekał przed służbą wojskową w Bydgoszczy. I tak sobie razem klepaliśmy „piłkarską biedę". Kiedy po raz kolejny upomniał się o mnie Zawisza, to po-wiedziałem sobie: Krzysiu, stop! Mimo wszystko zostałem zawodnikiem wojskowego klubu i po ośmiu miesiącach awansowaliśmy do ekstraklasy, mimo ze w momencie mojego przyjścia drużyna walczyła o utrzymanie się w drugiej lidze. Dużym wyróżnieniem było, że jednak nie musiałem przebywać na terenie jednostki wojskowej, lecz dostąpiłem zaszczytu zamieszkania w hotelu położonym niedaleko głównego boiska.
BYDGOSKI ODDZIAŁ RTS
Obrońca Widzewa, Zdzisław Kostrzewiński, który przez wiele lat decydował o obliczu widzewskiego zespołu, też z własnej woli poszedł – jak twierdzi - „w kamasze”. Chciał mieć służbę jak najszybciej za sobą. Na wojskową kwarantannę wybrał sobie Zawiszę: - Znaleźliśmy się tam w mocnym, łódzkim składzie. Moimi kolegami byli wówczas piłkarze ŁKS.
Starsi kibice zapewne pamiętają Jurka Fiodorowa, późniejszego reprezentanta kraju „Bolka” Szadkowskiego czy Jacka Kowarskiego, zawodnika o nieprzeciętnym talencie, który jednak wybrał… przyjemności życia i źle skończył. Dość szybko otrzymałem stopień starszego szeregowego, zaś jeszcze szybciej kapralami zostali Fiodorow, Kowarski i Szadkowski. Zapewne chciani, by zostali żołnierzami zawodowymi. Wówczas łódzki klub nie mógłby rościć żadnych pretensji.
Działacze ŁKS bardzo szybko jednak zainterweniowali i trójka powróciła po roku do domów. Tylko ja służyłem w wojsku tyle, ile powinienem. Jednak grałem w piłkę i byłem bardzo zadowolony. Spałem w ogólnej sali pułku łączności, na tym samym piętrze co członkowie orkiestry Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Bywało wesoło. Jednego dnia wychodziliśmy do miasta po cywilnemu, innego w panterkach, a bywało, że i w galowych mundurach. Traktowali nas chyba jak przebierańców. Cóż z nas byli za żołnierze!
W Zawiszy grali również kolejni widzewiacy. Aktualny kierownik drużyny, Tadeusz Gapiński oraz bardzo dobry skrzydłowy Stanisław Kaczmarek.
Z BOISKA DO... STAJNI
Nie wszyscy piłkarze, którzy później współdecydowali o obliczu Widzewa mieli tyle szczęścia . Najlepszym przykładem jest jeden z najznamienitszych w historii zawodników RTS - Włodzimierz Smolarek, który w wojsku miał początkowo bardzo „pod górkę". Dynamiczny napastnik, późniejszy reprezentant kraju, trafi do Widzewa w pierwszej połowie siedemdziesiątych. Wychowanek Włókniarza Aleksandrów, kontynuował rodzinne tradycje; ojciec Włodka zalicza się do najbardziej zasłużonych zawodników wspomnianego zespołu. O karierze - jak syna, który jako pięćsetny polski piłkarz przywdział narodowy trykot, senior mógł tylko pomarzyć... Włodek karmiony dobrymi radami ojca, jeszcze nastolatek, zameldował się w RTS. Wziął udział w zimowych przygotowaniach do sezonu i... otrzymał powołanie do wojska. Jak sam twierdzi -poszedł w „kamasze” w zastępstwie o wiele bardziej wówczas znanych kolegów – Pawła Janasa i Zbigniewa Bońka, o których Legia dopominała się od dłuższego czasu. Trzeba było oddać kogoś mniej zasłużonego i wybór padł na Smolarka: - Widzew postanowił wtedy mnie poświęcić…
Złośliwi twierdzili, że Włodzimierz Smolarek musiał czyścić konie. A - jak widać na zdjęciu - znakomity napastnik czyścił jedynie piłkarskie buty.
Co gorsza, w Warszawie Smolarek nie trafił od razu do drużyny ligowej. Pierwsze kroki – jak podawała prasa – skierował do stajni w Starej Miłośnie. Wedle przekazów wścibskich dziennikarzy miał tam czyścić konie i… urządzać z nimi wyścigi. Stąd późniejszy boiskowy pseudonim - Karino (imię konia, tytułowego bohatera emitowanego wówczas popularnego serialu dla młodzieży). Po latach „Sołtys” – tak również nazywano piłkarza w Widzewie – nie potwierdził tej wersji, nie chciał jednak zdradzać jak było naprawdę: - Tak rzeczywiście pisano, ale sprawy miały się inaczej. Jak? Jeszcze nie nadszedł stosowny moment na ujawnienie szczegółów…
W Legii było się od kogo uczyć. Nawet po latach były znakomity reprezentacyjny napastnik nie neguje tego faktu. Dodaje jednak: - Tak, tylko, że zostałem skierowany do drużyny rezerwowej. Smolarek to uparty człowiek. więc dopiął swego i przedarł się do pierwszego zespołu: - I do dziś najbardziej wspominam mistrzostwo Kazia Deyny. Strzeliłem w Legii niemało goli, ale po wojsku natychmiast i z ochotą wróciłem do Widzewa. Bo nie musiałem, jak w stolicy, przebijać się dalej. Byłem już uznanym ligowcem, więc miałem pewne miejsce w podstawowej jedenastce.
Najpierw jednak podbił serca kibiców z Łazienkowskiej. Dojrzewał powoli, ale gdy trener Andrzej Strejlau uznał, iż prezentuje już pierwszoligową klasę, kariera potoczyła się tak błyskawicznie. Po odbyciu służby wojskowej nikt w Warszawie nie chciał nawet słyszeć o powrocie Smolarka do Łodzi! Jednak Włodek się uparł, ale i po powrocie do RTS nikt nie zamierzał ułatwiać zadania piłkarzowi. ,,Karino" opuścił Legię, lecz wrócił do utytułowanego już Widzewa. Wszystkie miejsca w jedenastce były zajęte.
Tylko, że najpierw jednak trzeba było wywalczyć awans do ekstraklasy. Stało się tak - bez Włodka Smolarka. O drugoligowych przygodach Widzewa - już jutro, w kolejnym odcinku.
A w czwartkowym numerze odcinek PODRÓŻE KIEROWNIKA KACZMARKA w którym między innymi
- spotkanie wytrawnych agentów
- kto najlepiej walił z byka?
- podmiejska zabawa Jezierskiego
- do ekstraklasy – na falach Bałtyku
Pomysł walki o awans do piłkarskiej ekstraklasy za-świtał w głowach Ludwika Sobolewskiego i Stefana Wrońskiego w 1973 roku. Trener Leszek Jezierski, twórca pierwszych sukcesów drużyny z charakterem. otrzymał wolną rękę. i eksperymentował z wielkim rozmachem. Jak twierdzą wtajemniczeni - powstała „błękitna lista", na której były nazwiska ponad stu potencjalnych kandydatów na pierwszoligowców. Wszyscy przeszli przez ręce „Napoleona", a tylko nielicznym dane było dotrwać do dni chwały. Dopiero po zakrojonej na szeroką skale selekcji szkoleniowiec łódzkiego zespołu skoncentrował się na ustawieniu poszczególnych graczy, którzy w sezonie 1974/75 mieli zaatakować pierwszą ligę.
Mało kto słyszał wówczas o nazwiskach Pawła Janasa, Krzysztofa Surlita lub Tadeusza Błachny. Wymienieni zawodnicy - a także wielu innych graczy sprowadzonych na początku lat 70-tych do Widzewa - znacznie później zawojowali ekstraklasę.
Po latach można powiedzieć, że sportowe triumfy poprzedziły sukcesy... dyplomatyczne prezesa Widzewa, bez których drużyna nigdy nie zaistniałaby w ekstraklasie. Z zespołu ŁKS łatwo było ściągnąć utalentowanych, zupełnie zaś niedocenianych piłkarzy. Transfery dokonywane poza Łodzią wymagały niejednokrotnie dużej ekwilibrystyki. W przypadku Błachny na przykład zrobiono podchody - najpierw przewieziono dobytek piłkarza do Łodzi, natomiast dopiero później rozpoczęły się pertraktacje. Bardzo pomocne okazały się spółdzielcze układy, wyniesione przez Sobolewskiego jeszcze z pracy w Starcie. A w omawianym okresie szef Widzewa był prezesem łódzkiej spółdzielni budowlanej „Kombud”. Niby niezbyt ważny fakt, wiele zaś tłumaczy...
NAJLEPSZA TERAPIA - DRZWIAMI!
Transfer Blachny był ze wszech miar trafiony. Był to piłkarz o Żelaznych płucach, typowy defensywny pomocnik, świetnie grał głową, zdobywał wiele bramek. Podstawowym zadaniem łódzkiego „Olka" było jednak przede wszystkim bieganie wzdłuż i wszerz boiska. Po to, by gole mogli zdobywać inni. Blachno miał wielkie kłopoty z kręgosłupem, których nie udało się wyeliminować do końca kariery. Z trybun nie można było w ogóle zauważyć, że w każdy mecz musiał włożyć tyle wysiłku. Zresztą nie tylko z powodu przypadłości kręgosłupa: „Olek" był jedną z najbarwniejszych postaci; do dziś krążą po Łodzi o piłkarzu z podkrakowskiej Skałki anegdoty. Napiszemy o nich w jednym z następnych odcinków.
Nieco wcześniej od Błachny zjawił się w łódzkim zespole Andrzej „Johny" Możejko. Grał w piłkę z… przerwami. Dlatego trafił w końcu do wojska i mógł tylko pluć sobie w brodę, bo członkowie komisji poborowej wyznaczyli mu Marynarkę Wojenną, gdzie służba trwała
trzy lata. Okazało się jednak, że szczęśliwa gwiazda „Johny’ego" nie zgasła. Ktoś odpowiedzialny na okręcie za... kulturę dowiedział się, iż marynarz Możejko grał kiedyś w piłkę i w ekspresowym tempie Andrzej znalazł się w trzecioligowej Flocie Gdynia. A to już wystarczało szperaczom Widzewa. Specjalna delegacja pojechała do portowego miasta, podglądała podczas meczów kandydata i kilka tygodni później przystąpiono do konkretnych rozmów. W trakcie ustalania kwoty odstępnego, spisywania umów, piłkarz przebywał w... „pełnym zanurzeniu”!? „Johny" wraz z załogą okrętu podwodnego odbywał szkoleniowy rejs na Bałtyku.
Kiedy wszystkie dokumenty transferowe zostały podpisane, zawodnik Floty pojawił się na powierzchni morza, dopłynął do portu na Helu, następnie zwinął manele i udał się w dobrze znanym kierunku - do Łodzi. Tak został członkiem zespołu, przed którym miały kłaniać się znane europejskie drużyny, z Juventusem Turyn na czele.
Tadeusz Błachno (na pierwszym planie) i Andrzej "Johny" Możejko (w głębi) nie bez perypetii zakupieni przez Widzew. Później grali jak z nut!
DYŻURNY GIPS i ŻÓŁTACZKA
Budowa zespołu była sztuką także dlatego, iż wszyscy zawodnicy Widzewa musieli mieć uregulowany stosunek do służby wojskowej. A załatwienie - bez straty dla ligowego zespołu - powinności wobec armii to już był majstersztyk! Gdy w jakimkolwiek klubie pojawiał się młody uzdolniony piłkarz, prędzej czy później musiał trafić do warszawskiej Legii, wrocławskiego Śląska albo bydgoskiego Zawiszy. Chyba, że ktoś chciał być górnikiem i pracować - fikcyjnie oczywiście - na przodku; tylko wówczas nie musiał zakładać wojskowego munduru.
Czasy były takie, iż lobby górniczo-militarne trzęsło polskim futbolem Przysięgi wojskowe składane przez zawodników wyłącznie w gabinetach przełożonych były codziennością. Chodziło bowiem o to, by poborowy (który nigdy nie widział karabinu!) mógł jak najszybciej powrócić na boisko. Dlatego działacze Widzewa, dokonywali niemal cudów, żeby zatrzymać najlepszych zawodników w zespole. A i tak bardzo często wojsko było górą…
Krzysztof Surlit, który zasłynął z niesamowicie mocnego uderzenia, jako dobrze zapowiadający się junior znalazł się w Widzewie dzięki starszemu bratu - Wiesławowi, który do klubu trafił via ŁKS. Wcześniej w Zelowie, rodzinnej miejscowości piłkarsko uzdolnionego rodzeństwa, zjawili się Sobolewski oraz Stefan Wroński i po kilku godzinach „Czapka" - jak później nazywali Krzysztofa koledzy - jechał samochodem do Łodzi. Zanim jednak zaczęło być głośno o młodszym z Surlitów w Europie, futbolista miał wielkie kłopoty. Właśnie z wojskiem.
Gdy tylko na stadionie pojawiał się wojskowy patrol, w ekspresowym tempie opuszczałem trening lub szatnię i udawałem się w siną dal. Powtarzało się to kilkanaście razy, aż w końcu działacze zaczęli mnie przekonywać: „Krzysiu, ponieważ nie grasz jeszcze w podstawowym składzie, więc przejdź na kilka miesięcy do łódzkiego Startu. Pomożesz utrzymać się „bałuciarzom” w drugiej lidze, no i wreszcie zapomni o tobie wojsko" - przypomina sobie Surlit. - To były jednak jedynie pobożne życzenia. I na tamtym stadionie odnaleźli mnie „mundurowi"! Nie mogłem jednak być poborowym. Ponieważ zawsze albo rękę miałem w gipsie, albo nogę. A jak wiadomo, ludzi kalekich do armii nie brali…
Surlitowi zakładano więc „dyżurny" gips i dopiero gdy należało wybiec na mecz, był ponownie zdrów jak ryba. Zabawa w kotka i myszkę trwała kilka tygodni, aż wreszcie Pomorski Okręg Wojskowy zdecydowanie upomniał się o Krzyśka. Tylko godziny dzieliły piłkarza od wylądowania w Zawiszy.
- Działacze Startu umieścili mnie na oddziale chorób zakaźnych szpitala przy ulicy Kniaziewicza, oddalonego zaledwie kilkaset metrów od stadionu. Teraz chorowałem na... żółtaczkę! Byłem więc całkowicie „kryty", ale grać nie mogłem. Po kilku godzinach, gdy przyzwyczaiłem się już do spartańskich warunków, gdy podstawą wyżywienia były sucharki i gorzka kawa, w drzwiach szpitalnej sali pojawił się Andrzej Milczarski z… ŁKS. Bardzo dobry środkowy napastnik , który również uciekał przed służbą wojskową w Bydgoszczy. I tak sobie razem klepaliśmy „piłkarską biedę". Kiedy po raz kolejny upomniał się o mnie Zawisza, to po-wiedziałem sobie: Krzysiu, stop! Mimo wszystko zostałem zawodnikiem wojskowego klubu i po ośmiu miesiącach awansowaliśmy do ekstraklasy, mimo ze w momencie mojego przyjścia drużyna walczyła o utrzymanie się w drugiej lidze. Dużym wyróżnieniem było, że jednak nie musiałem przebywać na terenie jednostki wojskowej, lecz dostąpiłem zaszczytu zamieszkania w hotelu położonym niedaleko głównego boiska.
BYDGOSKI ODDZIAŁ RTS
Obrońca Widzewa, Zdzisław Kostrzewiński, który przez wiele lat decydował o obliczu widzewskiego zespołu, też z własnej woli poszedł – jak twierdzi - „w kamasze”. Chciał mieć służbę jak najszybciej za sobą. Na wojskową kwarantannę wybrał sobie Zawiszę: - Znaleźliśmy się tam w mocnym, łódzkim składzie. Moimi kolegami byli wówczas piłkarze ŁKS.
Starsi kibice zapewne pamiętają Jurka Fiodorowa, późniejszego reprezentanta kraju „Bolka” Szadkowskiego czy Jacka Kowarskiego, zawodnika o nieprzeciętnym talencie, który jednak wybrał… przyjemności życia i źle skończył. Dość szybko otrzymałem stopień starszego szeregowego, zaś jeszcze szybciej kapralami zostali Fiodorow, Kowarski i Szadkowski. Zapewne chciani, by zostali żołnierzami zawodowymi. Wówczas łódzki klub nie mógłby rościć żadnych pretensji.
Działacze ŁKS bardzo szybko jednak zainterweniowali i trójka powróciła po roku do domów. Tylko ja służyłem w wojsku tyle, ile powinienem. Jednak grałem w piłkę i byłem bardzo zadowolony. Spałem w ogólnej sali pułku łączności, na tym samym piętrze co członkowie orkiestry Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Bywało wesoło. Jednego dnia wychodziliśmy do miasta po cywilnemu, innego w panterkach, a bywało, że i w galowych mundurach. Traktowali nas chyba jak przebierańców. Cóż z nas byli za żołnierze!
W Zawiszy grali również kolejni widzewiacy. Aktualny kierownik drużyny, Tadeusz Gapiński oraz bardzo dobry skrzydłowy Stanisław Kaczmarek.
Z BOISKA DO... STAJNI
Nie wszyscy piłkarze, którzy później współdecydowali o obliczu Widzewa mieli tyle szczęścia . Najlepszym przykładem jest jeden z najznamienitszych w historii zawodników RTS - Włodzimierz Smolarek, który w wojsku miał początkowo bardzo „pod górkę". Dynamiczny napastnik, późniejszy reprezentant kraju, trafi do Widzewa w pierwszej połowie siedemdziesiątych. Wychowanek Włókniarza Aleksandrów, kontynuował rodzinne tradycje; ojciec Włodka zalicza się do najbardziej zasłużonych zawodników wspomnianego zespołu. O karierze - jak syna, który jako pięćsetny polski piłkarz przywdział narodowy trykot, senior mógł tylko pomarzyć... Włodek karmiony dobrymi radami ojca, jeszcze nastolatek, zameldował się w RTS. Wziął udział w zimowych przygotowaniach do sezonu i... otrzymał powołanie do wojska. Jak sam twierdzi -poszedł w „kamasze” w zastępstwie o wiele bardziej wówczas znanych kolegów – Pawła Janasa i Zbigniewa Bońka, o których Legia dopominała się od dłuższego czasu. Trzeba było oddać kogoś mniej zasłużonego i wybór padł na Smolarka: - Widzew postanowił wtedy mnie poświęcić…
Złośliwi twierdzili, że Włodzimierz Smolarek musiał czyścić konie. A - jak widać na zdjęciu - znakomity napastnik czyścił jedynie piłkarskie buty.
Co gorsza, w Warszawie Smolarek nie trafił od razu do drużyny ligowej. Pierwsze kroki – jak podawała prasa – skierował do stajni w Starej Miłośnie. Wedle przekazów wścibskich dziennikarzy miał tam czyścić konie i… urządzać z nimi wyścigi. Stąd późniejszy boiskowy pseudonim - Karino (imię konia, tytułowego bohatera emitowanego wówczas popularnego serialu dla młodzieży). Po latach „Sołtys” – tak również nazywano piłkarza w Widzewie – nie potwierdził tej wersji, nie chciał jednak zdradzać jak było naprawdę: - Tak rzeczywiście pisano, ale sprawy miały się inaczej. Jak? Jeszcze nie nadszedł stosowny moment na ujawnienie szczegółów…
W Legii było się od kogo uczyć. Nawet po latach były znakomity reprezentacyjny napastnik nie neguje tego faktu. Dodaje jednak: - Tak, tylko, że zostałem skierowany do drużyny rezerwowej. Smolarek to uparty człowiek. więc dopiął swego i przedarł się do pierwszego zespołu: - I do dziś najbardziej wspominam mistrzostwo Kazia Deyny. Strzeliłem w Legii niemało goli, ale po wojsku natychmiast i z ochotą wróciłem do Widzewa. Bo nie musiałem, jak w stolicy, przebijać się dalej. Byłem już uznanym ligowcem, więc miałem pewne miejsce w podstawowej jedenastce.
Najpierw jednak podbił serca kibiców z Łazienkowskiej. Dojrzewał powoli, ale gdy trener Andrzej Strejlau uznał, iż prezentuje już pierwszoligową klasę, kariera potoczyła się tak błyskawicznie. Po odbyciu służby wojskowej nikt w Warszawie nie chciał nawet słyszeć o powrocie Smolarka do Łodzi! Jednak Włodek się uparł, ale i po powrocie do RTS nikt nie zamierzał ułatwiać zadania piłkarzowi. ,,Karino" opuścił Legię, lecz wrócił do utytułowanego już Widzewa. Wszystkie miejsca w jedenastce były zajęte.
Tylko, że najpierw jednak trzeba było wywalczyć awans do ekstraklasy. Stało się tak - bez Włodka Smolarka. O drugoligowych przygodach Widzewa - już jutro, w kolejnym odcinku.
A w czwartkowym numerze odcinek PODRÓŻE KIEROWNIKA KACZMARKA w którym między innymi
- spotkanie wytrawnych agentów
- kto najlepiej walił z byka?
- podmiejska zabawa Jezierskiego
- do ekstraklasy – na falach Bałtyku
- Pomyslowy Dobromir
- Klub 1910
- Posty: 857
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 11:31 am
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 4 - Podróże kierownika Kaczmarka
W sezonie 1974/75 Widzew wywalczył przepustkę do ekstraklasy. Awansował już po raz drugi, po dwudziestu siedmiu latach przerwy. Kiedy łódzcy piłkarze po raz pierwszy zostali beniaminkami ligi - w 1948 roku - dużo łatwiej było znaleźć miejsce wśród najlepszych polskich zespołów. Jednak w połowie lat siedemdziesiątych, podczas ponownych wyścigów o ekstraklasę, trzeba było wykazać się nie tylko dobrą postawą na boisku, ale także niezwykle zręczną, futbolowa dyplomacją, znajomością cen na piłkarskim rynku i rozległymi znajomościami w środowisku. Oczywiście, piłkarze kierowani przez „Napoleona" Jezierskiego oraz „Sobola" grali znakomicie i awansowali nie tylko dzięki pozakulisowym działaniom. Czasami jednak szczęściu trzeba było pomóc...
Klub sterowany przez Ludwika Sobolewskiego był na owe czasy znakomicie zorganizowany. Prawą ręką prezesa był cały czas Stefan Wroński - kierownik drużyny, który o wielu sprawach decydował sam. Superduet wspomagał jeszcze młody, energiczny i również bardzo operatywny pracownik - Wacław Kaczmarek. Gdy Leszek Jezierski przenosił się ponownie do ŁKS, oprócz swego asystenta Jacka Machcińskiego, zabrał także Kaczmarka. Zmieniali się szkoleniowcy, a on trwał na stanowisku kierownika drużyny, ponieważ fach znał jak mało kto.
Najpoważniejszymi konkurentami Widzewa do upragnionego awansu do pierwszej ligi były drużyny Lechii Gdańsk i Zawiszy Bydgoszcz, równie dobrze zorganizowane i doskonale zorientowane w zawiłościach rodzimego futbolu. Nic więc dziwnego, że walka na boisku, ale też w kuluarach trwała do ostatnich meczów. Wzajemne podchody, a nawet podkupowanie się były codziennością.
SPOTKANIE WYTRAWNYCH AGENTÓW
Niemal całą rewanżową rundę drugoligowych rozgrywek w 1974 roku Kaczmarek spędził w pociągach. W domu był gościem; liczył się tylko Widzew, wszystko zostało podporządkowane awansowi.
- Przeszkadzała nam Lechia, której szkoleniowcem był Wojciech Łazarek. Ścigaliśmy się na boisku i… poza boiskiem. Piłkarską wiosnę spędzałem w pociągach, „obstawiałem" pieniężnie, kogo się dało - wspominał po latach Kaczmarek. - Przy każdej eskapadzie miałem mnóstwo grosza, który specjalną agrafką przypinałem wewnątrz kurtki, by-nikt mnie w drodze nie oskubał. A. pewnego razu, w jednym pociągu, spotkaliśmy trenera naszych „wrogów" z Wybrzeża. „Baryła. przebywał kilka dni u matki, w Łodzi. Jechaliśmy tym samym pociągiem do Wałbrzycha. Ja drugą klasą, trener w wagonie z miejscami do leżenia.
Łazarek miał poprowadzić Lechię do zwycięstwa, wysłannik Widzewa chciał przeszkodzić. W końcu razem z bagażami Kaczmarek przeniósł się do kuszetki: - I przez całą drogę zachowywaliśmy się jak dwaj wytrawni agenci Wszystko niby wiedzą o sobie. a nie powiedzą nawet słowa. Nie powiem, napiliśmy się nawet wódeczki, piwa, miło upłynął czas, a w Wałbrzychu każdy zajął się swoimi sprawami. Górą był Łazarek, bo Lechia wygrała; ja z furą pieniędzy wróciłem domu. Częściej bywało jednak odwrotnie...
Trener Wojciech Łazarek (z prawej) lubił uchodzić za przyjaciela Widzewa - do zdjęcia pozuje ze szkoleniowcem RTS, Władysławem Żmudą. Z Wacławem Kaczmarkiem spotkał się w jednym pociągu pełniąc... wrogą misję
KTO NAJLEPIEJ WALIŁ Z BYKA?
Działacze pomagali piłkarzom, futboliści Widzewa też chcieli sprzyjać szczęściu. Niekiedy zresztą niezgodnie z przepisami. W składzie łódzkiej drużyny nie brakowało boiskowych rozrabiaków. Palmę pierwszeństwa dzierżył cały czas prawy obrońca, Zdzisław Kostrzewiński Podczas meczu z Lublinianką „załatwił" jednego z rywali uderzeniem z „byka" w twarz: - Kibice, którzy na co dzień przyglądają się spotkaniom, doskonale wiedzą jak to jest, gdy czas ucieka, dochodzi do końcówki meczu, a nadal jest remis. I nie można -mimo znaczącej przewagi - strzelić tego jednego, jedynego gola, dającego upragnione zwycięstwo. Wówczas najbardziej dają się we znaki nerwy – tłumaczył po latach „Dziadek". - Za bramką Lublinianki rozgrzewali się zawodnicy rezerwowi. Do zakończenia spotkania brukowały może cztery minuty. Plika znalazła się poza końcową linią i chciałem jak najszybciej zacząć grę. Jeden z lubelskich zawodników przystopował futbolówkę i kiedy schyliłem się, odkopnął daleko. Przy okazji czubkiem buta trafił mnie w rękę. Poczułem ogromny ból, nie potrafiłem rozsądnie kierować odruchami i wstając uderzyłem przeciwnika bykiem. W drodze powrotnej do domu, w klubowym autokarze, odzyskał podobno świadomość dopiero pod Radomiem.
Kostrzewiński otrzymał karę półrocznej dyskwalifikacji i PZPN nie chciał odpuścić zawodnikowi nawet dnia. Termin zawieszenia piłkarza mijał w poniedziałek, a w niedzielę Widzew rozgrywał mecz, więc wystąpił do Związku o anulowanie tej odrobiny kary. Odpowiedź była, rzecz jasna, negatywna.
To nie ostatni przypadek, kiedy sprowokowany przez innego piłkarza „Kostrzewa" dochodził swych praw po męsku. Gdy odbywał zasadniczą służbę w Bydgoszczy, po zakończeniu sezonu cały zespól spotykał się w restauracji na stadionie Zawiszy. Na Balu Piłkarza grający jeszcze wówczas późniejszy szkoleniowiec, Bronisław Waligóra, miał wielkie pretensje do młodych łódzkich futbolistów, że został wygryziony z podstawowego składu. Niemalże honorowy obywatel Bydgoszczy musiał grzać miejsce na ławce rezerwowych, a miejsce zajmowali żołnierze z czynnej służby Waligóra był cywilem, ukończył Wydział Chemii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i czul się niedowartościowany. Zdał egzaminy trenerskie, zdobył specjalizację piłkarską i potrafił jeszcze - opowiadało o tym wielu - przygotować tak znakomity... bimber, że palce (gardła?) lizać!
Co jednak mieli do siebie Waligóra z Kostrzewińskim? -Ustalając warunki gry w Zawiszy, daliśmy sobie po razie. Wkroczyli koledzy i rozdzielili nas, jeszcze zanim komuś stała się krzywda - przypomina sobie po latach Kostrzewiński. Incydent nie miał jednak wpływu na późniejszą współpracę w Widzewie. „Szczygieł” jako trener, a „Kostrzewa" jako zawodnik - razem eliminowali z rozgrywek Pucharu UEFA Manchester City.
PODMIEJSKA ZABAWA JEZIERSKIEGO
W końcówce drugoligowych rozgrywek bywały chwile zwątpienia, nawet załamania. W 27. kolejce Widzew pojechał do Olsztyna na mecz ze Stomilem. Spotkanie okazało się horrorem. Łodzianie przegrali 1:2 na fatalnie przygotowanym boisku-kartoflisku. W drodze powrotnej do Łodzi wszyscy milczeli. Tylko bracia Surlitowie - Krzysztof i Wiesław, rezerwowi, nucili piosenkę łatwo wpadającą do ucha - „Zabawa, podmiejska zabawa". Doprowadzili do szału Leszka Jezierskiego.
Krzysztof Surlit nie zawsze był pupilem trenera Leszka Jezierskiego. Znacznie bardziej lubił jednak uderzenia z rzutów wolnych, niż przyjemności podmiejskiej zabawy.
Łodzianie zatrzymali się w Płocku i czekali na wieści z Bydgoszczy, gdzie Zawisza grał z Lechią, a mecz obserwowali specjalni wysłannicy z prezesem Sobolewskim na czele. - Byliśmy kompletnie załamani. Opadły ręce, nie chciało się żyć - wspomina Kostrzewiński. - Nie zwracaliśmy uwagi, co nucili bracia Surlitowie. Poszliśmy do dyskoteki, by utopić smutki. Nie pamiętam dlaczego, lecz do lokalu nas nie wpuszczono. Zarobił za to otwarty przez całą dobę sklep spożywcy. Dopiero po północy nadjechał prezes Sobolewski. Wysiadł z samochodu i poinformował, że Widzew jeszcze nie zginął, a Lechia wygrała z Zawiszą 1:0, zaś Zbigniew Boniek w 50 minucie spotkania nie strzelił rzutu karnego.
DO EKSTRAKLASY — NA FALACH BAŁTYKU
Szczęściu trzeba było pomóc. I to długo przed ostatnim spotkaniem z Bałtykiem Gdynia, który mógł być zainteresowany... dobrosąsiedzką pomocą gdańskiej Lechii. Niezastąpiony Kaczmarek udał się do Ursusa (29. kolejka), gdzie po wygranej Lechia miałaby jeszcze szansę na awans.- Wacek obiecał gospodarzom dodatkowe premie i musiał przed końcem meczu salwować się ucieczką! Zabrakło bowiem trochę grosza, bo jednak nie przewidywaliśmy, że Ursusowi uda się zremisować. Po kilku tygodniach dług został uregulowany. Sprawa była przecież honorowa - zdradził jeden z zawodników, najbardziej wówczas wtajemniczonych w zakulisowe rozgrywki. - Mieliśmy punkt przewagi nad drużyną Wojciecha Łazarka. Z Bałtykiem Gdynia wygraliśmy 3:1 i ekstraklasa była nasza!
W drugiej lidze zespół Widzewa należał, jeżeli chodzi o dyscyplinę, do boiskowych... baranków. Zbigniew Benkes, Wiesław Chodakowski, Andrzej Grębosz, Zdzisław Kostrzewiński i Janusz Kubicki otrzymali co prawda po naganie, ale inne zespoły grały o wiele bardziej brutalnie. Adaszyńskiego ze Stomilu Olsztyn ukarano odsunięciem od dziewięciu spotkań, Wieczorek z Uranii Ruda Śląska został zdyskwalifikowany na pół roku, Blany z Metalu Kluczbork - na pięć miesięcy. A to przecież miała być drużyna z charakterem?!
A w piątkowym numerze odcinek:
KTO KUPUJE, TEN ŻYJE
w którym miedzy innymi:
- WSZYSTKO PRZEZ KRZYSZKOWIAKA
- BONIEK POTWIERDZONY W... USTCE
- GDZIE DIABEŁ, NIE MOŻE...
- CHYTRY DWA RAZY TRACI
- GARNITURY i PRECJOZA
W sezonie 1974/75 Widzew wywalczył przepustkę do ekstraklasy. Awansował już po raz drugi, po dwudziestu siedmiu latach przerwy. Kiedy łódzcy piłkarze po raz pierwszy zostali beniaminkami ligi - w 1948 roku - dużo łatwiej było znaleźć miejsce wśród najlepszych polskich zespołów. Jednak w połowie lat siedemdziesiątych, podczas ponownych wyścigów o ekstraklasę, trzeba było wykazać się nie tylko dobrą postawą na boisku, ale także niezwykle zręczną, futbolowa dyplomacją, znajomością cen na piłkarskim rynku i rozległymi znajomościami w środowisku. Oczywiście, piłkarze kierowani przez „Napoleona" Jezierskiego oraz „Sobola" grali znakomicie i awansowali nie tylko dzięki pozakulisowym działaniom. Czasami jednak szczęściu trzeba było pomóc...
Klub sterowany przez Ludwika Sobolewskiego był na owe czasy znakomicie zorganizowany. Prawą ręką prezesa był cały czas Stefan Wroński - kierownik drużyny, który o wielu sprawach decydował sam. Superduet wspomagał jeszcze młody, energiczny i również bardzo operatywny pracownik - Wacław Kaczmarek. Gdy Leszek Jezierski przenosił się ponownie do ŁKS, oprócz swego asystenta Jacka Machcińskiego, zabrał także Kaczmarka. Zmieniali się szkoleniowcy, a on trwał na stanowisku kierownika drużyny, ponieważ fach znał jak mało kto.
Najpoważniejszymi konkurentami Widzewa do upragnionego awansu do pierwszej ligi były drużyny Lechii Gdańsk i Zawiszy Bydgoszcz, równie dobrze zorganizowane i doskonale zorientowane w zawiłościach rodzimego futbolu. Nic więc dziwnego, że walka na boisku, ale też w kuluarach trwała do ostatnich meczów. Wzajemne podchody, a nawet podkupowanie się były codziennością.
SPOTKANIE WYTRAWNYCH AGENTÓW
Niemal całą rewanżową rundę drugoligowych rozgrywek w 1974 roku Kaczmarek spędził w pociągach. W domu był gościem; liczył się tylko Widzew, wszystko zostało podporządkowane awansowi.
- Przeszkadzała nam Lechia, której szkoleniowcem był Wojciech Łazarek. Ścigaliśmy się na boisku i… poza boiskiem. Piłkarską wiosnę spędzałem w pociągach, „obstawiałem" pieniężnie, kogo się dało - wspominał po latach Kaczmarek. - Przy każdej eskapadzie miałem mnóstwo grosza, który specjalną agrafką przypinałem wewnątrz kurtki, by-nikt mnie w drodze nie oskubał. A. pewnego razu, w jednym pociągu, spotkaliśmy trenera naszych „wrogów" z Wybrzeża. „Baryła. przebywał kilka dni u matki, w Łodzi. Jechaliśmy tym samym pociągiem do Wałbrzycha. Ja drugą klasą, trener w wagonie z miejscami do leżenia.
Łazarek miał poprowadzić Lechię do zwycięstwa, wysłannik Widzewa chciał przeszkodzić. W końcu razem z bagażami Kaczmarek przeniósł się do kuszetki: - I przez całą drogę zachowywaliśmy się jak dwaj wytrawni agenci Wszystko niby wiedzą o sobie. a nie powiedzą nawet słowa. Nie powiem, napiliśmy się nawet wódeczki, piwa, miło upłynął czas, a w Wałbrzychu każdy zajął się swoimi sprawami. Górą był Łazarek, bo Lechia wygrała; ja z furą pieniędzy wróciłem domu. Częściej bywało jednak odwrotnie...
Trener Wojciech Łazarek (z prawej) lubił uchodzić za przyjaciela Widzewa - do zdjęcia pozuje ze szkoleniowcem RTS, Władysławem Żmudą. Z Wacławem Kaczmarkiem spotkał się w jednym pociągu pełniąc... wrogą misję
KTO NAJLEPIEJ WALIŁ Z BYKA?
Działacze pomagali piłkarzom, futboliści Widzewa też chcieli sprzyjać szczęściu. Niekiedy zresztą niezgodnie z przepisami. W składzie łódzkiej drużyny nie brakowało boiskowych rozrabiaków. Palmę pierwszeństwa dzierżył cały czas prawy obrońca, Zdzisław Kostrzewiński Podczas meczu z Lublinianką „załatwił" jednego z rywali uderzeniem z „byka" w twarz: - Kibice, którzy na co dzień przyglądają się spotkaniom, doskonale wiedzą jak to jest, gdy czas ucieka, dochodzi do końcówki meczu, a nadal jest remis. I nie można -mimo znaczącej przewagi - strzelić tego jednego, jedynego gola, dającego upragnione zwycięstwo. Wówczas najbardziej dają się we znaki nerwy – tłumaczył po latach „Dziadek". - Za bramką Lublinianki rozgrzewali się zawodnicy rezerwowi. Do zakończenia spotkania brukowały może cztery minuty. Plika znalazła się poza końcową linią i chciałem jak najszybciej zacząć grę. Jeden z lubelskich zawodników przystopował futbolówkę i kiedy schyliłem się, odkopnął daleko. Przy okazji czubkiem buta trafił mnie w rękę. Poczułem ogromny ból, nie potrafiłem rozsądnie kierować odruchami i wstając uderzyłem przeciwnika bykiem. W drodze powrotnej do domu, w klubowym autokarze, odzyskał podobno świadomość dopiero pod Radomiem.
Kostrzewiński otrzymał karę półrocznej dyskwalifikacji i PZPN nie chciał odpuścić zawodnikowi nawet dnia. Termin zawieszenia piłkarza mijał w poniedziałek, a w niedzielę Widzew rozgrywał mecz, więc wystąpił do Związku o anulowanie tej odrobiny kary. Odpowiedź była, rzecz jasna, negatywna.
To nie ostatni przypadek, kiedy sprowokowany przez innego piłkarza „Kostrzewa" dochodził swych praw po męsku. Gdy odbywał zasadniczą służbę w Bydgoszczy, po zakończeniu sezonu cały zespól spotykał się w restauracji na stadionie Zawiszy. Na Balu Piłkarza grający jeszcze wówczas późniejszy szkoleniowiec, Bronisław Waligóra, miał wielkie pretensje do młodych łódzkich futbolistów, że został wygryziony z podstawowego składu. Niemalże honorowy obywatel Bydgoszczy musiał grzać miejsce na ławce rezerwowych, a miejsce zajmowali żołnierze z czynnej służby Waligóra był cywilem, ukończył Wydział Chemii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i czul się niedowartościowany. Zdał egzaminy trenerskie, zdobył specjalizację piłkarską i potrafił jeszcze - opowiadało o tym wielu - przygotować tak znakomity... bimber, że palce (gardła?) lizać!
Co jednak mieli do siebie Waligóra z Kostrzewińskim? -Ustalając warunki gry w Zawiszy, daliśmy sobie po razie. Wkroczyli koledzy i rozdzielili nas, jeszcze zanim komuś stała się krzywda - przypomina sobie po latach Kostrzewiński. Incydent nie miał jednak wpływu na późniejszą współpracę w Widzewie. „Szczygieł” jako trener, a „Kostrzewa" jako zawodnik - razem eliminowali z rozgrywek Pucharu UEFA Manchester City.
PODMIEJSKA ZABAWA JEZIERSKIEGO
W końcówce drugoligowych rozgrywek bywały chwile zwątpienia, nawet załamania. W 27. kolejce Widzew pojechał do Olsztyna na mecz ze Stomilem. Spotkanie okazało się horrorem. Łodzianie przegrali 1:2 na fatalnie przygotowanym boisku-kartoflisku. W drodze powrotnej do Łodzi wszyscy milczeli. Tylko bracia Surlitowie - Krzysztof i Wiesław, rezerwowi, nucili piosenkę łatwo wpadającą do ucha - „Zabawa, podmiejska zabawa". Doprowadzili do szału Leszka Jezierskiego.
Krzysztof Surlit nie zawsze był pupilem trenera Leszka Jezierskiego. Znacznie bardziej lubił jednak uderzenia z rzutów wolnych, niż przyjemności podmiejskiej zabawy.
Łodzianie zatrzymali się w Płocku i czekali na wieści z Bydgoszczy, gdzie Zawisza grał z Lechią, a mecz obserwowali specjalni wysłannicy z prezesem Sobolewskim na czele. - Byliśmy kompletnie załamani. Opadły ręce, nie chciało się żyć - wspomina Kostrzewiński. - Nie zwracaliśmy uwagi, co nucili bracia Surlitowie. Poszliśmy do dyskoteki, by utopić smutki. Nie pamiętam dlaczego, lecz do lokalu nas nie wpuszczono. Zarobił za to otwarty przez całą dobę sklep spożywcy. Dopiero po północy nadjechał prezes Sobolewski. Wysiadł z samochodu i poinformował, że Widzew jeszcze nie zginął, a Lechia wygrała z Zawiszą 1:0, zaś Zbigniew Boniek w 50 minucie spotkania nie strzelił rzutu karnego.
DO EKSTRAKLASY — NA FALACH BAŁTYKU
Szczęściu trzeba było pomóc. I to długo przed ostatnim spotkaniem z Bałtykiem Gdynia, który mógł być zainteresowany... dobrosąsiedzką pomocą gdańskiej Lechii. Niezastąpiony Kaczmarek udał się do Ursusa (29. kolejka), gdzie po wygranej Lechia miałaby jeszcze szansę na awans.- Wacek obiecał gospodarzom dodatkowe premie i musiał przed końcem meczu salwować się ucieczką! Zabrakło bowiem trochę grosza, bo jednak nie przewidywaliśmy, że Ursusowi uda się zremisować. Po kilku tygodniach dług został uregulowany. Sprawa była przecież honorowa - zdradził jeden z zawodników, najbardziej wówczas wtajemniczonych w zakulisowe rozgrywki. - Mieliśmy punkt przewagi nad drużyną Wojciecha Łazarka. Z Bałtykiem Gdynia wygraliśmy 3:1 i ekstraklasa była nasza!
W drugiej lidze zespół Widzewa należał, jeżeli chodzi o dyscyplinę, do boiskowych... baranków. Zbigniew Benkes, Wiesław Chodakowski, Andrzej Grębosz, Zdzisław Kostrzewiński i Janusz Kubicki otrzymali co prawda po naganie, ale inne zespoły grały o wiele bardziej brutalnie. Adaszyńskiego ze Stomilu Olsztyn ukarano odsunięciem od dziewięciu spotkań, Wieczorek z Uranii Ruda Śląska został zdyskwalifikowany na pół roku, Blany z Metalu Kluczbork - na pięć miesięcy. A to przecież miała być drużyna z charakterem?!
A w piątkowym numerze odcinek:
KTO KUPUJE, TEN ŻYJE
w którym miedzy innymi:
- WSZYSTKO PRZEZ KRZYSZKOWIAKA
- BONIEK POTWIERDZONY W... USTCE
- GDZIE DIABEŁ, NIE MOŻE...
- CHYTRY DWA RAZY TRACI
- GARNITURY i PRECJOZA
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 5 - KTO KUPUJE, TEN ŻYJE!
WIDZEW awansował do ekstraklasy, ale apetyty działaczy RTS były większe - już marzyli o występach w europejskich pucharach. Ambitne plany mogły być jednak zrealizowane tylko po wzmocnieniu drużyny. Transfer Zbigniewa Bońka z Zawiszy został przesądzony wcześniej. Kulisy zakupu są ciekawe. Nie zawsze (a nawet bardzo rzadko) transakcje przeprowadzano jawnie. Wprost przeciwnie - czasy były takie, że oprócz pieniędzy potrzebna była inwencja. Kasę mieli niemal wszyscy działacze, bo kopalnie i inne molochy komunistycznej gospodarki funkcjonowały. Ludwik Sobolewski zaliczał się do elity działaczy, wiedział gdzie, za ile i w jaki sposób kupić piłkarzy. Dziś kilka transferowych przygód widzewiaków.
WSZYSTKO PRZEZ KRZYSZKOWIAKA
Najbardziej spektakularny był - co pokazały następne lata - zakup Bońka. Pewnie dlatego tak wiele osób chętnie przyznaje się, że uczestniczyło w sprowadzeniu go do Łodzi. Do dziś funkcjonuje kilka wersji przebiegu transakcji. Pewne jest, że część pieniędzy na transfer dołożyli zawodnicy. W kasie Widzewa brakowało 160 tysięcy złotych. - O ile dobrze pamiętam, składkę zrobiło pięciu piłkarzy. Daliśmy po 20 albo po 25 tysięcy złotych - przypomina sobie po latach Andrzej Grębosz. Zdzisław Kostrzewiński: -Oprócz Andrzeja i mnie pieniądze wyłożyli Wiesiek Chodakowski, Janusz Haren i Tadek Gapiński. Każdy miał indywidualne potwierdzenie kwoty przez Sobolewskiego. Prezes zwrócił pieniądze z opóźnieniem, ale ważne, że z powrotem do nas trafiły. Żartowaliśmy sobie przy sprzedaży Bońka do Juventusu, że powinniśmy otrzymać dziesięć procent z tytułu odsetek. Najważniejsze, iż inwestycja opłaciła się. Zbyszek pasował do Widzewa jak niewielu piłkarzy z młodszego pokolenia. Był trudny, ale miał charakter.
Duże podziękowania, może nawet największe (!) należały się od widzewiaków... pułkownikowi Zdzisławowi Krzyszkowiakowi, legendzie polskiej lekkoatletyki. To po pyskówce między dyrektorem klubu i piłkarzem czas Bońka w Zawiszy się skończył.
BONIEK POTWIERDZONY W... USTCE
- Podobał nam się młody pomocnik Zawiszy. Prezes Sobolewski pojechał do Bydgoszczy na mecz z naszym najgroźniejszym rywalem, Lechią Gdańsk. Po powrocie stwierdził krótko: - Musimy go mieć - wspominał po latach Stefan Wroński - Pojechałem do szefa Zawiszy, który był akurat na wczasach w Ustce. Zaczęliśmy rozmawiać o dwunastej w nocy. O piątej rano uzgodniliśmy, że za Bońka bydgoski klub otrzyma 400 tysięcy złotych. W czterech ratach po 100 tysięcy. Jednym z piłkarzy, który wyłożył własne pieniądze na transfer, był Kostrzewiński, chociaż zdawał sobie doskonale sprawę z tego, iż Boniek może zająć jego miejsce w podstawowej jedenastce. Czy dziś coś takiego byłoby możliwe? Po przyjściu do Widzewa, Zbyszek był jeszcze zawodnikiem niefrasobliwym i nieodpowiedzialnym. Bez przerwy zbierał kartki i w efekcie - więcej "wisiał" niż grał. Gdy pojawiał się przy sędziach, natychmiast znajdował się tam też Wiesiek Chodakowski i odsuwał młokosa. Lata gry w Widzewie zmieniły Bońka; z korzyścią dla niego i drużyny.
Początkowo działacze mieli podobno dylemat: kogo kupić - Bońka czy Henryka Miłoszewicza? Łódzka delegacja jadąca na pertraktacje spotkała po drodze, w Krośniewicach, ludzi z ŁKS, a wśród nich... Miłoszewicza; transakcja już została dokonana. Nastąpiła wymiana spojrzeń między Sobolewskim i Wrońskim: teraz w grę wchodził już tylko Boniek. Po raz pierwszy wystąpił w meczu ekstraklasy 16 sierpnia 1975 roku; w wyjazdowym spotkaniu przeciwko Szombierkom Bytom. Widzew przegrał 1:3 (0:2). Debiut nie był więc specjalnie udany. Jednak okazało się, że były to złe miłego początki.
GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE...
Widzew obronę miał znakomitą - Kostrzewiński, Paweł Janas, Chodakowski i Andrzej Możejko prezentowali naprawdę wysoką klasę. Brakowało dobrego bramkarza, choć nikt nie miał wielkich pretensji do Wiesława Surlia. Wybór działaczy padł na Stanisława Burzyńskiego, który do Łodzi przyjechał z Wybrzeża przez... Śląsk. Sobolewskiego i jego najbliższych współpracowników uprzedził Górnik Zabrze. Został przywieziony samochodem i zamieszkał w klubowym hotelu tuż przy stadionie. Był pilnowany niezwykle pieczołowicie, bez specjalnego opiekuna nie mógł zrobić nawet kroku. Szczególne zadanie otrzymał więc - ponownie - niezastąpiony Wacław Kaczmarek. Wziął delegację, zamówił taksówkę i pojechał do Zabrza...
- Rozpocząłem od zbadania terenu. Tylko trzech działaczy Górnika miało dostęp do Burzyńskiego. Pomyślałem więc, że trzeba będzie użyć jakiegoś fortelu - wspominał Kaczmarek. -Postanowiłem wypić kawę i wstąpiłem do pobliskiej kawiarni. Rozglądam się i nagle doznałem olśnienia. Przy jednym ze stolików siedziała atrakcyjna dziewczyna. Szybko się przysiadłem i wyjaśniłem, o co chodzi: jaki jest cel wizyty, w którym hotelu znajduje się poszukiwany zawodnik i jak zamierzam „Burzę" wyciągnąć.
Nieznajoma została poczęstowana kilkoma koniakami, po czym Kaczmarek wyklarował strategię dotarcia do Burzyńskiego. Atracyjna panienka miała podać się za narzeczoną piłkarza i wyjść z nim na spacer: - Pod boisko Górnika podjechaliśmy taksówką, pozostałem na czatach, młoda poszła wypełnić misję. Czekałem może kwadrans. Nadeszli! Dziewczyna pod rękę z „Burzą". Szybko dogadaliśmy się, zawodnik wrócił po rzeczy do hotelu, przekazując pilnującym go cerberom, że dzwonił prezes Górnika, który poinformował o wynajęciu mieszkania, więc zamierza właśnie się przeprowadzić. Była to, oczywiście, bajka. Po drodze wysadziliśmy naszą agentkę, która została obdarowana wspaniałą bombonierą - w końcu pięknie wypełniła misję. Piłkarz pojechał taksówką na Wybrzeże. Rachunek za jazdę wyniósł ponad osiem tysięcy złotych (przeciętna pensja kształtowała się w granicach 2500 złotych - przyp. red.). Resztę załatwiali inni...
Kilka dni później udał się do Gdyni drugi trener Widzewa, Jacek Machciński i już z zawodnikiem powrócił do Łodzi.
- Złośliwi twierdzą, że uciekłem z okrętu, który rozbił się o rafę piłkarskiej ekstraklasy. Jest wprost przeciwnie. Przyjąłem propozycję Widzewa, ponieważ w tym klubie dostrzegłem szansę. Pomyślałem sobie, że beniaminkowi będzie z pewnością bardzo trudno utrzymać się w ekstraklasie - tłumaczył powody przeprowadzki ,,Burza". - Potrzebował doświadczonych, ogranych w pierwszej lidze piłkarzy. Jeżeli władze widzewskiego klubu nie miały kogo innego na uwadze, postanowiłem spróbować pomóc łodzianom bronić się przed degradacją.
Stanisław Burzyński z Wybrzeża do Łodzi jechał przez... Śląsk. A i tak został piłkarzem roku w plebiscycie tygodnika "Piłka Nożna" w 1979 roku.
CHYTRY DWA RAZY TRACI
Mirosław Tłokiński dzięki przejściu z gdańskiej Lechii do Widzewa, został bohaterem głośnej afery. Działacze z Wybrzeża nie chcieli puścić piłkarza, z którym swego czasu zawarli tajną finansową umowę. Zawodnik nie zamierzał jednak do końca kariery pozostawać w Gdańsku. Szansę widział w Łodzi. No i pewnego dnia, a raczej nocy, pod lokum zajmowane przez "Tłoczka" podjechał ciężarowy samochód przystosowany do przewozu mebli i cały dobytek piłkarza wywiózł do włókienniczego miasta. Lokatorów również. Dopiero później rozpoczęły się negocjacje. Widzew zapłacił nie tylko żądaną przez gdańszczan sumę, ale także uregulował wszelkie tajemne zobowiązania pozyskanego piłkarza. Działacze Lechii chętnie przyjęli pieniążki, po czym jak najbardziej oficjalnie... podali swego byłego zawodnika do sądu. Wskórali tyle, że... na jaw wyszła „lewa kasa". W klubie z Wybrzeża, oczywiście. Zawodnikowi nic się nie stało, bez przeszkód mógł grać w łódzkim zespole, a chytrzy szefowie budowlanych stracili podwójnie - nie tylko nie odzyskali pieniędzy, ale musieli jeszcze pokryć procesowe koszta i zapłacić słoną grzywnę. Do Widzewa nikt nie miał pretensji - RTS nie byt nawet stroną w sporze.
Tłokiński miał powody, aby opuścić Lechię. Był napastnikiem, reprezentantem Polski w kategoriach juniorskich i młodzieżowych. Na tym etapie życia miał jednak pecha - "Baryła" Łazarek odszedł z Lechii, a na jego miejsce zatrudniono apodyktycznego Grzegorza Polakowa. Nowy trener chciał kontrolować nawet wywiady prasowe zawodników. Obiecujący napastnik udzielił nie autoryzowanej przez Polakowa wypowiedzi lokalnej prasie, która nie przypadła do gustu szkoleniowcowi. W odwecie posadził zawodnika na ławce i zapowiedział, że droga do podstawowego składu jest zamknięta. Wówczas napłynęła oferta z Widzewa. Transferu dokonano w dość szczególnych okolicznościach, ale obie strony - działacze łódzkiego klubu i Tłokiński nie mogli narzekać. Spotkali się w pół drogi.
GARNITURY i PRECJOZA
Mirek - ze względu na charakter - nie był może ulubieńcem kolegów, ale na pewno wszyscy doceniali go za to, co potrafił.
- Lubił się wyróżniać, lubił nosić łańcuszki z wysokokaratowego złota, najlepsze, inne niż wszyscy, garnitury - wspominają Tłokińskiego koledzy z widzewskiego, najstarszego pokolenia. - Na boisku był jednym z nas. Gdyby nie był - nigdy nie zaistniałby w Widzewie. Dla słabych, miękkich miejsca nie było nigdy.
- Tłokiński zawsze miał o sobie bardzo wysokie mniemanie. Często zazdrościł Bońkowi dobrej prasy. Nie lubili się - podsumował przed kilkoma laty Józef Młynarczyk - Jednak piłkarzem był bardzo dobrym, podobnie jak Krzysztof Surlit właściwie ustawionym w zespole. Obaj od czarnej roboty na boisku.
Warto dodać, że "Tłoczek" był graczem uniwersalnym. Bardzo szybko potrafił przestawić się ze skrzydłowego na forstopera, a później na pomocnika. W jednym spotkaniu umiał zdobywać gole (był nawet królem strzelców polskiej ligi w ostatnim sezonie w Widzewie), aby w kolejnym pilnować najgroźniejszego napastnika rywali.
Tak było podczas pamiętnych, zwycięskich bojów pucharowych z Liverpoolem - lider klasyfikacji strzelców naszej ligi pilnował na wyjeździe Jana Rusha! To już jednak temat na całkiem inne opowiadanie.
Mirosław Tłokiński (z lewej) lubił gustownie się ubierać. Na boisku nie dbał jednak o garderobę - walczył za dwóch.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Przeglądu Sportowego', „Sportowca", „Piłki Nożnej" oraz książki Józefa Młynarczyka „Moja Piłeczko".
A w poniedziałkowym numerze odcinek:
KASOWE REKORDY
w którym między innymi:
*RUCH ZAPŁACIŁ NAJWIĘCEJ
*GRZECZNY PIŁKARZ TO SŁABY PIŁKARZ
*PACHNIE KRYMINAŁEM
*SKĄD BRAŁY SIĘ BONY... NA CUKIER
*BALON PRAWDĘ CI POWIE
WIDZEW awansował do ekstraklasy, ale apetyty działaczy RTS były większe - już marzyli o występach w europejskich pucharach. Ambitne plany mogły być jednak zrealizowane tylko po wzmocnieniu drużyny. Transfer Zbigniewa Bońka z Zawiszy został przesądzony wcześniej. Kulisy zakupu są ciekawe. Nie zawsze (a nawet bardzo rzadko) transakcje przeprowadzano jawnie. Wprost przeciwnie - czasy były takie, że oprócz pieniędzy potrzebna była inwencja. Kasę mieli niemal wszyscy działacze, bo kopalnie i inne molochy komunistycznej gospodarki funkcjonowały. Ludwik Sobolewski zaliczał się do elity działaczy, wiedział gdzie, za ile i w jaki sposób kupić piłkarzy. Dziś kilka transferowych przygód widzewiaków.
WSZYSTKO PRZEZ KRZYSZKOWIAKA
Najbardziej spektakularny był - co pokazały następne lata - zakup Bońka. Pewnie dlatego tak wiele osób chętnie przyznaje się, że uczestniczyło w sprowadzeniu go do Łodzi. Do dziś funkcjonuje kilka wersji przebiegu transakcji. Pewne jest, że część pieniędzy na transfer dołożyli zawodnicy. W kasie Widzewa brakowało 160 tysięcy złotych. - O ile dobrze pamiętam, składkę zrobiło pięciu piłkarzy. Daliśmy po 20 albo po 25 tysięcy złotych - przypomina sobie po latach Andrzej Grębosz. Zdzisław Kostrzewiński: -Oprócz Andrzeja i mnie pieniądze wyłożyli Wiesiek Chodakowski, Janusz Haren i Tadek Gapiński. Każdy miał indywidualne potwierdzenie kwoty przez Sobolewskiego. Prezes zwrócił pieniądze z opóźnieniem, ale ważne, że z powrotem do nas trafiły. Żartowaliśmy sobie przy sprzedaży Bońka do Juventusu, że powinniśmy otrzymać dziesięć procent z tytułu odsetek. Najważniejsze, iż inwestycja opłaciła się. Zbyszek pasował do Widzewa jak niewielu piłkarzy z młodszego pokolenia. Był trudny, ale miał charakter.
Duże podziękowania, może nawet największe (!) należały się od widzewiaków... pułkownikowi Zdzisławowi Krzyszkowiakowi, legendzie polskiej lekkoatletyki. To po pyskówce między dyrektorem klubu i piłkarzem czas Bońka w Zawiszy się skończył.
BONIEK POTWIERDZONY W... USTCE
- Podobał nam się młody pomocnik Zawiszy. Prezes Sobolewski pojechał do Bydgoszczy na mecz z naszym najgroźniejszym rywalem, Lechią Gdańsk. Po powrocie stwierdził krótko: - Musimy go mieć - wspominał po latach Stefan Wroński - Pojechałem do szefa Zawiszy, który był akurat na wczasach w Ustce. Zaczęliśmy rozmawiać o dwunastej w nocy. O piątej rano uzgodniliśmy, że za Bońka bydgoski klub otrzyma 400 tysięcy złotych. W czterech ratach po 100 tysięcy. Jednym z piłkarzy, który wyłożył własne pieniądze na transfer, był Kostrzewiński, chociaż zdawał sobie doskonale sprawę z tego, iż Boniek może zająć jego miejsce w podstawowej jedenastce. Czy dziś coś takiego byłoby możliwe? Po przyjściu do Widzewa, Zbyszek był jeszcze zawodnikiem niefrasobliwym i nieodpowiedzialnym. Bez przerwy zbierał kartki i w efekcie - więcej "wisiał" niż grał. Gdy pojawiał się przy sędziach, natychmiast znajdował się tam też Wiesiek Chodakowski i odsuwał młokosa. Lata gry w Widzewie zmieniły Bońka; z korzyścią dla niego i drużyny.
Początkowo działacze mieli podobno dylemat: kogo kupić - Bońka czy Henryka Miłoszewicza? Łódzka delegacja jadąca na pertraktacje spotkała po drodze, w Krośniewicach, ludzi z ŁKS, a wśród nich... Miłoszewicza; transakcja już została dokonana. Nastąpiła wymiana spojrzeń między Sobolewskim i Wrońskim: teraz w grę wchodził już tylko Boniek. Po raz pierwszy wystąpił w meczu ekstraklasy 16 sierpnia 1975 roku; w wyjazdowym spotkaniu przeciwko Szombierkom Bytom. Widzew przegrał 1:3 (0:2). Debiut nie był więc specjalnie udany. Jednak okazało się, że były to złe miłego początki.
GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE...
Widzew obronę miał znakomitą - Kostrzewiński, Paweł Janas, Chodakowski i Andrzej Możejko prezentowali naprawdę wysoką klasę. Brakowało dobrego bramkarza, choć nikt nie miał wielkich pretensji do Wiesława Surlia. Wybór działaczy padł na Stanisława Burzyńskiego, który do Łodzi przyjechał z Wybrzeża przez... Śląsk. Sobolewskiego i jego najbliższych współpracowników uprzedził Górnik Zabrze. Został przywieziony samochodem i zamieszkał w klubowym hotelu tuż przy stadionie. Był pilnowany niezwykle pieczołowicie, bez specjalnego opiekuna nie mógł zrobić nawet kroku. Szczególne zadanie otrzymał więc - ponownie - niezastąpiony Wacław Kaczmarek. Wziął delegację, zamówił taksówkę i pojechał do Zabrza...
- Rozpocząłem od zbadania terenu. Tylko trzech działaczy Górnika miało dostęp do Burzyńskiego. Pomyślałem więc, że trzeba będzie użyć jakiegoś fortelu - wspominał Kaczmarek. -Postanowiłem wypić kawę i wstąpiłem do pobliskiej kawiarni. Rozglądam się i nagle doznałem olśnienia. Przy jednym ze stolików siedziała atrakcyjna dziewczyna. Szybko się przysiadłem i wyjaśniłem, o co chodzi: jaki jest cel wizyty, w którym hotelu znajduje się poszukiwany zawodnik i jak zamierzam „Burzę" wyciągnąć.
Nieznajoma została poczęstowana kilkoma koniakami, po czym Kaczmarek wyklarował strategię dotarcia do Burzyńskiego. Atracyjna panienka miała podać się za narzeczoną piłkarza i wyjść z nim na spacer: - Pod boisko Górnika podjechaliśmy taksówką, pozostałem na czatach, młoda poszła wypełnić misję. Czekałem może kwadrans. Nadeszli! Dziewczyna pod rękę z „Burzą". Szybko dogadaliśmy się, zawodnik wrócił po rzeczy do hotelu, przekazując pilnującym go cerberom, że dzwonił prezes Górnika, który poinformował o wynajęciu mieszkania, więc zamierza właśnie się przeprowadzić. Była to, oczywiście, bajka. Po drodze wysadziliśmy naszą agentkę, która została obdarowana wspaniałą bombonierą - w końcu pięknie wypełniła misję. Piłkarz pojechał taksówką na Wybrzeże. Rachunek za jazdę wyniósł ponad osiem tysięcy złotych (przeciętna pensja kształtowała się w granicach 2500 złotych - przyp. red.). Resztę załatwiali inni...
Kilka dni później udał się do Gdyni drugi trener Widzewa, Jacek Machciński i już z zawodnikiem powrócił do Łodzi.
- Złośliwi twierdzą, że uciekłem z okrętu, który rozbił się o rafę piłkarskiej ekstraklasy. Jest wprost przeciwnie. Przyjąłem propozycję Widzewa, ponieważ w tym klubie dostrzegłem szansę. Pomyślałem sobie, że beniaminkowi będzie z pewnością bardzo trudno utrzymać się w ekstraklasie - tłumaczył powody przeprowadzki ,,Burza". - Potrzebował doświadczonych, ogranych w pierwszej lidze piłkarzy. Jeżeli władze widzewskiego klubu nie miały kogo innego na uwadze, postanowiłem spróbować pomóc łodzianom bronić się przed degradacją.
Stanisław Burzyński z Wybrzeża do Łodzi jechał przez... Śląsk. A i tak został piłkarzem roku w plebiscycie tygodnika "Piłka Nożna" w 1979 roku.
CHYTRY DWA RAZY TRACI
Mirosław Tłokiński dzięki przejściu z gdańskiej Lechii do Widzewa, został bohaterem głośnej afery. Działacze z Wybrzeża nie chcieli puścić piłkarza, z którym swego czasu zawarli tajną finansową umowę. Zawodnik nie zamierzał jednak do końca kariery pozostawać w Gdańsku. Szansę widział w Łodzi. No i pewnego dnia, a raczej nocy, pod lokum zajmowane przez "Tłoczka" podjechał ciężarowy samochód przystosowany do przewozu mebli i cały dobytek piłkarza wywiózł do włókienniczego miasta. Lokatorów również. Dopiero później rozpoczęły się negocjacje. Widzew zapłacił nie tylko żądaną przez gdańszczan sumę, ale także uregulował wszelkie tajemne zobowiązania pozyskanego piłkarza. Działacze Lechii chętnie przyjęli pieniążki, po czym jak najbardziej oficjalnie... podali swego byłego zawodnika do sądu. Wskórali tyle, że... na jaw wyszła „lewa kasa". W klubie z Wybrzeża, oczywiście. Zawodnikowi nic się nie stało, bez przeszkód mógł grać w łódzkim zespole, a chytrzy szefowie budowlanych stracili podwójnie - nie tylko nie odzyskali pieniędzy, ale musieli jeszcze pokryć procesowe koszta i zapłacić słoną grzywnę. Do Widzewa nikt nie miał pretensji - RTS nie byt nawet stroną w sporze.
Tłokiński miał powody, aby opuścić Lechię. Był napastnikiem, reprezentantem Polski w kategoriach juniorskich i młodzieżowych. Na tym etapie życia miał jednak pecha - "Baryła" Łazarek odszedł z Lechii, a na jego miejsce zatrudniono apodyktycznego Grzegorza Polakowa. Nowy trener chciał kontrolować nawet wywiady prasowe zawodników. Obiecujący napastnik udzielił nie autoryzowanej przez Polakowa wypowiedzi lokalnej prasie, która nie przypadła do gustu szkoleniowcowi. W odwecie posadził zawodnika na ławce i zapowiedział, że droga do podstawowego składu jest zamknięta. Wówczas napłynęła oferta z Widzewa. Transferu dokonano w dość szczególnych okolicznościach, ale obie strony - działacze łódzkiego klubu i Tłokiński nie mogli narzekać. Spotkali się w pół drogi.
GARNITURY i PRECJOZA
Mirek - ze względu na charakter - nie był może ulubieńcem kolegów, ale na pewno wszyscy doceniali go za to, co potrafił.
- Lubił się wyróżniać, lubił nosić łańcuszki z wysokokaratowego złota, najlepsze, inne niż wszyscy, garnitury - wspominają Tłokińskiego koledzy z widzewskiego, najstarszego pokolenia. - Na boisku był jednym z nas. Gdyby nie był - nigdy nie zaistniałby w Widzewie. Dla słabych, miękkich miejsca nie było nigdy.
- Tłokiński zawsze miał o sobie bardzo wysokie mniemanie. Często zazdrościł Bońkowi dobrej prasy. Nie lubili się - podsumował przed kilkoma laty Józef Młynarczyk - Jednak piłkarzem był bardzo dobrym, podobnie jak Krzysztof Surlit właściwie ustawionym w zespole. Obaj od czarnej roboty na boisku.
Warto dodać, że "Tłoczek" był graczem uniwersalnym. Bardzo szybko potrafił przestawić się ze skrzydłowego na forstopera, a później na pomocnika. W jednym spotkaniu umiał zdobywać gole (był nawet królem strzelców polskiej ligi w ostatnim sezonie w Widzewie), aby w kolejnym pilnować najgroźniejszego napastnika rywali.
Tak było podczas pamiętnych, zwycięskich bojów pucharowych z Liverpoolem - lider klasyfikacji strzelców naszej ligi pilnował na wyjeździe Jana Rusha! To już jednak temat na całkiem inne opowiadanie.
Mirosław Tłokiński (z lewej) lubił gustownie się ubierać. Na boisku nie dbał jednak o garderobę - walczył za dwóch.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Przeglądu Sportowego', „Sportowca", „Piłki Nożnej" oraz książki Józefa Młynarczyka „Moja Piłeczko".
A w poniedziałkowym numerze odcinek:
KASOWE REKORDY
w którym między innymi:
*RUCH ZAPŁACIŁ NAJWIĘCEJ
*GRZECZNY PIŁKARZ TO SŁABY PIŁKARZ
*PACHNIE KRYMINAŁEM
*SKĄD BRAŁY SIĘ BONY... NA CUKIER
*BALON PRAWDĘ CI POWIE
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 6 - KASOWE REKORDY
Gdy WIDZEW występował w drugiej lidze, tylko jeden piłkarz karz jeździł własnym samochodem - czołowy obrońca, Zdzisław Kostrzewiński. "Dziadek" był posiadaczem bardzo modnego w połowie lat siedemdziesiątych garbusa. Pozostałym zawodnikom, którzy już niedługo mieli wywalczyć zaproszenia na europejskie futbolowe salony, do wielkiej kariery przyszło podróżować - oczywiście tylko początkowo - miejskimi środkami komunikacji: najpierw charakter szlifowano w tramwajach. - Niemal nikt nie zwracał wówczas uwagi na materialne profity -powie kilkanaście lat później Krzysztof Surlit. Chcieliśmy zaistnieć w lidze, pokazać się szerszej publiczności. O pieniądzach naprawdę żaden z nas wtedy nie mówił. Sytuacja zaczęła się zmieniać po awansie - niepowtarzalny duet działaczy Ludwik Sobolewski - Stefan Wroński zdawał sobie sprawę, że aby utrzymać w RTS najlepszych piłkarzy, trzeba będzie głębiej sięgnąć do kasy. Pierwsze nagrody otrzymali liderzy zespołu, który okazał się najlepszy na zapleczu ekstraklasy - Wiesław Chodakowski, Andrzej Grębosz i kilku innych. - Te premie to już było naprawdę coś - stwierdził „Adaś". - Mnie przypadł w udziale talon na malucha i finansowa marchewka: dwadzieścia tysięcy złotych. A sam kwit na małego fiata wart był dodatkowe trzydzieści tysięcy.
Stanisław Burzyński (z lewej) i Wiesław Chodakowski zaliczali się do "starej gwardii" w Widzewie. Jednak tylko ten drugi partycypował w podziale premii za awans do ekstraklasy. "Burza" przyjechał do Łodzi, gdy RTS miał już status pierwszoligowca.
RUCH ZAPŁACIŁ NAJWIĘCEJ
Naturalnie, nie był to najlepszy interes zrobiony przez łódzkich futbolistów w lidze. Wszystkie wcześniejsze i późniejsze pieniężne transakcje przebiła sprzedaż meczu chorzowskiemu Ruchowi, który ligowy byt mógł przedłużyć tylko w wypadku zwycięstwa nad RTS. Niebiescy nie pierwszy i nie ostatni raz korzystali z pomocy widzewiaków. W tym przypadku dysponowali jednak gotówką, której nikt wówczas nie powstydziłby się. A widzewiacy - zdający sobie doskonale sprawę z zasobności kasy rywali - umiejętnie negocjowali warunki transakcji. Ostatecznie wytargowali po 130 tysięcy złotych dla każdego piłkarza z podstawowego składu i nieco mniejsze kwoty dla graczy rezerwowych, szkoleniowców, kierownika. - Bez wątpienia ustanowiliśmy wówczas rekord świata - twierdzą do dziś uczestnicy wspomnianej transakcji. - Właściwie tylko raz nadarzyła się okazja na większe premie. Dość nieoczekiwanie do szefów naszej ekipy zaczęli podchodzić... działacze Hiberniansu La Valetta. Maltańczycy gotowi byli zapłacić niebotyczne - jak na polskie ówczesne realia - pieniądze: minimum po tysiąc dolarów na głowę! A niewykluczone, że negocjatorzy, wśród których nie było nikogo spośród zawodników, wzbogaciliby się o znacznie wyższe sumy. Wystarczyło tylko przegrać... Uznaliśmy jednak, że nawet największe pieniądze - a za „maltańskie" dolary można było nabyć przynajmniej dwa duże Fiaty - nie są w stanie zrekompensować przygody w Pucharze Europy. Jednomyślnie odrzuciliśmy ofertę. Takie przewrotne mieliśmy charaktery...
Warto może jeszcze dodać, że kwota uzyskana przez każdego z widzewiaków po przegranym spotkaniu z Ruchem pozwalała na kupno dużego Fiata! A auto produkowane w FSO było marzeniem większości Polaków. Oczywiście, dla większości nieosiągalnym.
GRZECZNY PIŁKARZ - SŁABY PIŁKARZ
Prezes Widzewa zaczął w pewnym momencie rozpieszczać ulubieńców. Premie i pensje były wysokie, zawodnicy potrafili postarać się zresztą o nieplanowe dochody. Z pewnością zapewnienie spokojnego bytu miało dobre strony - futboliści mogli pozwolić sobie na większy luz, skoncentrować wyłącznie na grze i treningach, ale nie obyto się również bez niezbyt pożądanych aspektów materialnej zasobności widzewiaków. Co jakiś czas można było przeczytać w prasie notatkę o bankietach graczy pnącego się w krajowej hierarchii klubu. Okazało się, że piłkarze RTS potrafią pokazać charakter nie tylko na boisku, że znakomicie bawią się też z dala od stadionu. A umieją także wywołać sprzeczkę, doprowadzić do skandalu. Dziennikarze celowali w wychwytywaniu przewinień łódzkich zawodników, zaś prezes Widzewa... spokojnie starał się usprawiedliwiać postępki odbiegające od ogólnie przyjętych norm. - Piłkarze nie zawsze są ludźmi bezkonfliktowymi... Powiem inaczej - nie ma grzecznych i zarazem dobrych piłkarzy - stwierdził niemal na wstępie pierwszoligowej działalności Ludwik Sobolewski. Reporterzy momentalnie podchwycili zdanie szefa RTS i odbierali jako tłumaczenie niecnych postępków zawodników coraz bardziej liczącej się drużyny. Poszperali, posłuchali plotek o zaplanowanych porażkach, o pobytach w izbie wytrzeźwień, o innych wyskokach. I zaatakowali... A „Sobol" niezmiennie odpowiadał-. - Powtarzam - grzeczny, spokojny piłkarz, to nie piłkarz. Aby dobrze grać, musi być zadziorny, twardy. Problem więc tylko w tym, żeby były jakieś ramy, żeby nie było nienormalnych układów. A poza tym młodych trzeba zrozumieć. Mają pieniądze, zarobki większe od przeciętnych, mają więc czasem dziwne spojrzenie na świat. Musi być więc ktoś, kto ma autorytet, kto potrafi nimi kierować.
PACHNIE KRYMINAŁEM?
Przez lata niekwestionowanym autorytetem, ostoją, ,,ojcem chrzestnym" byt oczywiście prezes. Nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa o twórcy potęgi Widzewa. Do czasu... Gdy wszystko układało się lepiej niż dobrze, piłkarze gotowi byli pobiec za swoim guru w ogień. Kiedy jednak nastały chude dni, „młodzi" - gdy dojrzeli - wylali żółć. Nie do końca wprost i nie po nazwiskach (wszystkie nazwy i personalia zostały wykropkowane , także zawodnik udzielający wywiadu wolał pozostać anonimowy, ale nawet średnio zorientowany kibic nie miał wątpliwości, iż „Obumieranie" - tekst opublikowany w tygodniku „Piłka Nożna" 22 maja 1990 roku - nie odnosi się do wyimaginowanego klubu. Na pewno jeszcze nie raz będziemy cytować tę wstrząsającą publikację, dziś pierwsza próbka:
"Zamierzam wypowiedzieć się na temat zła, ale - korzystając z okazji - pragnę też sięgnąć do czasów, kiedy było dobrze. Za ojca sukcesów uważa się prezesa ... Ten człowiek rzeczywiście miał - na pewnym etapie - zasługi dla klubu, ale główne źródło naszych osiągnięć tkwiło w pieniądzach. Nie byto dla nas praktycznie zawodnika nie do kupienia. Mało kto dziś pamięta, że ... już tworząc podwaliny pod późniejszą potęgę, przepuścił przez swe treningi setki piłkarzy. Ostali się tylko najlepsi. A potem dobierało się tylko uznaną i sprawdzoną gwiazdę. Mitem jest stwierdzenie, że działacze ... mieli nosa i udawał im się każdy transfer. Jeśli kupuje się takich ludzi jak ..., ..., ..., czy nawet młodego wówczas ..., to wiadomo, że nie jest to kot w worku, ale zawodnik o określonych kwalifikacjach. Twierdzenie w tej sytuacji, że ci ludzie sprawdzili się w ..., uważam za przejaw megalomaństwa. Oni sprawdziliby się w każdej drużynie.
Były pieniądze i kupowało się gotowych, ukształtowanych piłkarzy. Kierownik drużyny chodził z plikiem kluczy i tylko pytał, które mieszkanie wybiera sobie nowo przybyły lub jego małżonka. Samochód? Nie ma sprawy. Wszystko było, były więc sukcesy. Dziś, z perspektywy lat, trochę inaczej na to patrzę. Pamiętam te pieniądze, wielkie pieniądze i wówczas specjalnie się nie zastanawiałem skąd pochodziły, jak krążyły. Teraz jednak wiem, że układ z tamtych lat jest nie do powtórzenia, pachnie kryminałem. Nie można obracać wielkimi sumami nie swoich pieniędzy!".
Zwierzenia frustrata, czy inne spojrzenie na finansową otoczkę sukcesów Widzewa? Niech Czytelnicy sami rozstrzygną; rozszyfrowanie wykropkowanych nazwisk, nawet tylko po lekturze niniejszej publikacji, nie powinno być trudne. Podobno w każdej plotce jest cząstka prawdy - podobno... Warto może tylko dodać, że wypowiedź jest autorstwa piłkarza, który grał w łódzkim klubie w czasach największej świetności, w miarę długo -debiutował jeszcze w latach siedemdziesiątych.
SKĄD BRAŁY SIĘ BONY... NA CUKIER
Oczywiście, zarobki zawodników - i ich źródła - rosnącego w potęgę RTS bardzo interesowały przedstawicieli mediów. O kwestie finansowe nagabywany był zwłaszcza bardzo młody wówczas Zbigniew Boniek. Wschodzący gwiazdor polskiego futbolu odpowiadał spokojnie, ale z przekorą:
- Idzie nam dobrze.
- Na boisku - znakomicie, ale w zakładach pracy..
- Chodzi panu o to, że mogą nas wszystkich wyrzucić z etatów?
- Tak.
- Trudno, pech. Na razie w klubie są pieniądze, na meczach pucharowych mieliśmy pełne trybuny. Stąd pensje i premie za wygrane spotkania dostajemy nadal.
- Po co wam etaty?
- Potrzebne. Jak inaczej dostaniemy bony na cukier (był kiedyś reglamentowany, sic! - przyp. red.), jak zapewnimy sobie i swoim rodzinom opiekę lekarską? A ciągłość pracy? Dalej twierdzę, że w rubryce zawód, powinienem wpisywać: piłkarz. Żyję z tego, że kopię piłkę. Ale przestanę grać i chciałbym wtedy mieć jakiś staż pracy, możliwość powrotu do zwykłego życia. Nie powinienem chyba wówczas zaczynać jako stażysta z pensją dwa tysiące złotych.
- Z pańskich słów wynika, że futbol jest grą za pieniądze... Jak wielkie?
- Bo jest! Zależy jak i o co się gra. W lidze można zarobić gołą pensję, czyli dwanaście tysięcy złotych, ale w sezonie można też zyskać premie - cztery tysiące za zwycięski mecz ligowy na własnym boisku i sześć tysięcy na wyjeździe. Są więc to zarobki wyższe od przeciętnych.
"Jak inaczej dostaniemy bony na cukier, jak zapewnimy sobie i swoim rodzinom opiekę lekarską? A ciągłość pracy?" - pytał Zbigniew Boniek dziennikarza, który koniecznie chciał pozbawić piłkarzy Widzewa etatów w łódzkich fabrykach. W udzielaniu wywiadów "Murzyn" wcale nie był gorszy jak na boisku.
BALON PRAWDĘ CI POWIE
Trzeba jednak uczciwie oddal widzewiakom, że od początku plany mieli wprost proporcjonalne do wysokich zarobków. Nie zamierzali zadowolić się pobytem w ekstraklasie, nawet czołowe miejsca w pierwszej lidze nie stanowiły jeszcze realizacji marzeń. Od początku piłkarze RYS chcieli mierzyć siły z najlepszymi w Europie!
Po awansie Widzewa do pierwszej ligi nie było wielkiej fety. Wszystko odbyto się po cichutku. - Tak naprawdę, zaczęliśmy bankietować całymi rodzinami dopiero, gdy kończyliśmy rundę rozgrywek w ekstraklasie. Wcześniej byliśmy bardzo grzeczni - przyznał Grębosz -Tylko raz zdarzył się huczny Sylwester i to na stadionie Widzewa - w 1974 roku, a więc sześć miesięcy przed awansem do pierwszej ligi. Z szampanami chodziłem po murawie boiska i polewałem wszystkim chętnym. Imprezę zapamiętałem bardzo dokładnie, a już najbardziej balony, które zawiesiliśmy w sali przygotowanej do tańca. Napisaliśmy na nich nazwy drużyn, z którymi chcielibyśmy rywalizować w europejskich pucharach. Juventus Turyn, Manchester United i PSV Eindhoven. Cholera, po latach wszystko sprawdziło się co do joty...
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy takie fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Sportowca" i „Piłki Nożnej".
A we wtorkowym numerze odcinek:
"NAPOLEON" - TEN TRZECI
w którym między innymi:
*TRZEBA UMIEĆ SMACZNIE... MÓWIĆ
*PIERWSZE ROZCZAROWANIE
*SPECJALISTA OD... SZCZYPIORNIAKA
*„MUSIMY CI GRATULOWAĆ"
*PUNKTY ZOSTAŁY W ŁODZI
*DERBY KONTROLOWANE?
Gdy WIDZEW występował w drugiej lidze, tylko jeden piłkarz karz jeździł własnym samochodem - czołowy obrońca, Zdzisław Kostrzewiński. "Dziadek" był posiadaczem bardzo modnego w połowie lat siedemdziesiątych garbusa. Pozostałym zawodnikom, którzy już niedługo mieli wywalczyć zaproszenia na europejskie futbolowe salony, do wielkiej kariery przyszło podróżować - oczywiście tylko początkowo - miejskimi środkami komunikacji: najpierw charakter szlifowano w tramwajach. - Niemal nikt nie zwracał wówczas uwagi na materialne profity -powie kilkanaście lat później Krzysztof Surlit. Chcieliśmy zaistnieć w lidze, pokazać się szerszej publiczności. O pieniądzach naprawdę żaden z nas wtedy nie mówił. Sytuacja zaczęła się zmieniać po awansie - niepowtarzalny duet działaczy Ludwik Sobolewski - Stefan Wroński zdawał sobie sprawę, że aby utrzymać w RTS najlepszych piłkarzy, trzeba będzie głębiej sięgnąć do kasy. Pierwsze nagrody otrzymali liderzy zespołu, który okazał się najlepszy na zapleczu ekstraklasy - Wiesław Chodakowski, Andrzej Grębosz i kilku innych. - Te premie to już było naprawdę coś - stwierdził „Adaś". - Mnie przypadł w udziale talon na malucha i finansowa marchewka: dwadzieścia tysięcy złotych. A sam kwit na małego fiata wart był dodatkowe trzydzieści tysięcy.
Stanisław Burzyński (z lewej) i Wiesław Chodakowski zaliczali się do "starej gwardii" w Widzewie. Jednak tylko ten drugi partycypował w podziale premii za awans do ekstraklasy. "Burza" przyjechał do Łodzi, gdy RTS miał już status pierwszoligowca.
RUCH ZAPŁACIŁ NAJWIĘCEJ
Naturalnie, nie był to najlepszy interes zrobiony przez łódzkich futbolistów w lidze. Wszystkie wcześniejsze i późniejsze pieniężne transakcje przebiła sprzedaż meczu chorzowskiemu Ruchowi, który ligowy byt mógł przedłużyć tylko w wypadku zwycięstwa nad RTS. Niebiescy nie pierwszy i nie ostatni raz korzystali z pomocy widzewiaków. W tym przypadku dysponowali jednak gotówką, której nikt wówczas nie powstydziłby się. A widzewiacy - zdający sobie doskonale sprawę z zasobności kasy rywali - umiejętnie negocjowali warunki transakcji. Ostatecznie wytargowali po 130 tysięcy złotych dla każdego piłkarza z podstawowego składu i nieco mniejsze kwoty dla graczy rezerwowych, szkoleniowców, kierownika. - Bez wątpienia ustanowiliśmy wówczas rekord świata - twierdzą do dziś uczestnicy wspomnianej transakcji. - Właściwie tylko raz nadarzyła się okazja na większe premie. Dość nieoczekiwanie do szefów naszej ekipy zaczęli podchodzić... działacze Hiberniansu La Valetta. Maltańczycy gotowi byli zapłacić niebotyczne - jak na polskie ówczesne realia - pieniądze: minimum po tysiąc dolarów na głowę! A niewykluczone, że negocjatorzy, wśród których nie było nikogo spośród zawodników, wzbogaciliby się o znacznie wyższe sumy. Wystarczyło tylko przegrać... Uznaliśmy jednak, że nawet największe pieniądze - a za „maltańskie" dolary można było nabyć przynajmniej dwa duże Fiaty - nie są w stanie zrekompensować przygody w Pucharze Europy. Jednomyślnie odrzuciliśmy ofertę. Takie przewrotne mieliśmy charaktery...
Warto może jeszcze dodać, że kwota uzyskana przez każdego z widzewiaków po przegranym spotkaniu z Ruchem pozwalała na kupno dużego Fiata! A auto produkowane w FSO było marzeniem większości Polaków. Oczywiście, dla większości nieosiągalnym.
GRZECZNY PIŁKARZ - SŁABY PIŁKARZ
Prezes Widzewa zaczął w pewnym momencie rozpieszczać ulubieńców. Premie i pensje były wysokie, zawodnicy potrafili postarać się zresztą o nieplanowe dochody. Z pewnością zapewnienie spokojnego bytu miało dobre strony - futboliści mogli pozwolić sobie na większy luz, skoncentrować wyłącznie na grze i treningach, ale nie obyto się również bez niezbyt pożądanych aspektów materialnej zasobności widzewiaków. Co jakiś czas można było przeczytać w prasie notatkę o bankietach graczy pnącego się w krajowej hierarchii klubu. Okazało się, że piłkarze RTS potrafią pokazać charakter nie tylko na boisku, że znakomicie bawią się też z dala od stadionu. A umieją także wywołać sprzeczkę, doprowadzić do skandalu. Dziennikarze celowali w wychwytywaniu przewinień łódzkich zawodników, zaś prezes Widzewa... spokojnie starał się usprawiedliwiać postępki odbiegające od ogólnie przyjętych norm. - Piłkarze nie zawsze są ludźmi bezkonfliktowymi... Powiem inaczej - nie ma grzecznych i zarazem dobrych piłkarzy - stwierdził niemal na wstępie pierwszoligowej działalności Ludwik Sobolewski. Reporterzy momentalnie podchwycili zdanie szefa RTS i odbierali jako tłumaczenie niecnych postępków zawodników coraz bardziej liczącej się drużyny. Poszperali, posłuchali plotek o zaplanowanych porażkach, o pobytach w izbie wytrzeźwień, o innych wyskokach. I zaatakowali... A „Sobol" niezmiennie odpowiadał-. - Powtarzam - grzeczny, spokojny piłkarz, to nie piłkarz. Aby dobrze grać, musi być zadziorny, twardy. Problem więc tylko w tym, żeby były jakieś ramy, żeby nie było nienormalnych układów. A poza tym młodych trzeba zrozumieć. Mają pieniądze, zarobki większe od przeciętnych, mają więc czasem dziwne spojrzenie na świat. Musi być więc ktoś, kto ma autorytet, kto potrafi nimi kierować.
PACHNIE KRYMINAŁEM?
Przez lata niekwestionowanym autorytetem, ostoją, ,,ojcem chrzestnym" byt oczywiście prezes. Nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa o twórcy potęgi Widzewa. Do czasu... Gdy wszystko układało się lepiej niż dobrze, piłkarze gotowi byli pobiec za swoim guru w ogień. Kiedy jednak nastały chude dni, „młodzi" - gdy dojrzeli - wylali żółć. Nie do końca wprost i nie po nazwiskach (wszystkie nazwy i personalia zostały wykropkowane , także zawodnik udzielający wywiadu wolał pozostać anonimowy, ale nawet średnio zorientowany kibic nie miał wątpliwości, iż „Obumieranie" - tekst opublikowany w tygodniku „Piłka Nożna" 22 maja 1990 roku - nie odnosi się do wyimaginowanego klubu. Na pewno jeszcze nie raz będziemy cytować tę wstrząsającą publikację, dziś pierwsza próbka:
"Zamierzam wypowiedzieć się na temat zła, ale - korzystając z okazji - pragnę też sięgnąć do czasów, kiedy było dobrze. Za ojca sukcesów uważa się prezesa ... Ten człowiek rzeczywiście miał - na pewnym etapie - zasługi dla klubu, ale główne źródło naszych osiągnięć tkwiło w pieniądzach. Nie byto dla nas praktycznie zawodnika nie do kupienia. Mało kto dziś pamięta, że ... już tworząc podwaliny pod późniejszą potęgę, przepuścił przez swe treningi setki piłkarzy. Ostali się tylko najlepsi. A potem dobierało się tylko uznaną i sprawdzoną gwiazdę. Mitem jest stwierdzenie, że działacze ... mieli nosa i udawał im się każdy transfer. Jeśli kupuje się takich ludzi jak ..., ..., ..., czy nawet młodego wówczas ..., to wiadomo, że nie jest to kot w worku, ale zawodnik o określonych kwalifikacjach. Twierdzenie w tej sytuacji, że ci ludzie sprawdzili się w ..., uważam za przejaw megalomaństwa. Oni sprawdziliby się w każdej drużynie.
Były pieniądze i kupowało się gotowych, ukształtowanych piłkarzy. Kierownik drużyny chodził z plikiem kluczy i tylko pytał, które mieszkanie wybiera sobie nowo przybyły lub jego małżonka. Samochód? Nie ma sprawy. Wszystko było, były więc sukcesy. Dziś, z perspektywy lat, trochę inaczej na to patrzę. Pamiętam te pieniądze, wielkie pieniądze i wówczas specjalnie się nie zastanawiałem skąd pochodziły, jak krążyły. Teraz jednak wiem, że układ z tamtych lat jest nie do powtórzenia, pachnie kryminałem. Nie można obracać wielkimi sumami nie swoich pieniędzy!".
Zwierzenia frustrata, czy inne spojrzenie na finansową otoczkę sukcesów Widzewa? Niech Czytelnicy sami rozstrzygną; rozszyfrowanie wykropkowanych nazwisk, nawet tylko po lekturze niniejszej publikacji, nie powinno być trudne. Podobno w każdej plotce jest cząstka prawdy - podobno... Warto może tylko dodać, że wypowiedź jest autorstwa piłkarza, który grał w łódzkim klubie w czasach największej świetności, w miarę długo -debiutował jeszcze w latach siedemdziesiątych.
SKĄD BRAŁY SIĘ BONY... NA CUKIER
Oczywiście, zarobki zawodników - i ich źródła - rosnącego w potęgę RTS bardzo interesowały przedstawicieli mediów. O kwestie finansowe nagabywany był zwłaszcza bardzo młody wówczas Zbigniew Boniek. Wschodzący gwiazdor polskiego futbolu odpowiadał spokojnie, ale z przekorą:
- Idzie nam dobrze.
- Na boisku - znakomicie, ale w zakładach pracy..
- Chodzi panu o to, że mogą nas wszystkich wyrzucić z etatów?
- Tak.
- Trudno, pech. Na razie w klubie są pieniądze, na meczach pucharowych mieliśmy pełne trybuny. Stąd pensje i premie za wygrane spotkania dostajemy nadal.
- Po co wam etaty?
- Potrzebne. Jak inaczej dostaniemy bony na cukier (był kiedyś reglamentowany, sic! - przyp. red.), jak zapewnimy sobie i swoim rodzinom opiekę lekarską? A ciągłość pracy? Dalej twierdzę, że w rubryce zawód, powinienem wpisywać: piłkarz. Żyję z tego, że kopię piłkę. Ale przestanę grać i chciałbym wtedy mieć jakiś staż pracy, możliwość powrotu do zwykłego życia. Nie powinienem chyba wówczas zaczynać jako stażysta z pensją dwa tysiące złotych.
- Z pańskich słów wynika, że futbol jest grą za pieniądze... Jak wielkie?
- Bo jest! Zależy jak i o co się gra. W lidze można zarobić gołą pensję, czyli dwanaście tysięcy złotych, ale w sezonie można też zyskać premie - cztery tysiące za zwycięski mecz ligowy na własnym boisku i sześć tysięcy na wyjeździe. Są więc to zarobki wyższe od przeciętnych.
"Jak inaczej dostaniemy bony na cukier, jak zapewnimy sobie i swoim rodzinom opiekę lekarską? A ciągłość pracy?" - pytał Zbigniew Boniek dziennikarza, który koniecznie chciał pozbawić piłkarzy Widzewa etatów w łódzkich fabrykach. W udzielaniu wywiadów "Murzyn" wcale nie był gorszy jak na boisku.
BALON PRAWDĘ CI POWIE
Trzeba jednak uczciwie oddal widzewiakom, że od początku plany mieli wprost proporcjonalne do wysokich zarobków. Nie zamierzali zadowolić się pobytem w ekstraklasie, nawet czołowe miejsca w pierwszej lidze nie stanowiły jeszcze realizacji marzeń. Od początku piłkarze RYS chcieli mierzyć siły z najlepszymi w Europie!
Po awansie Widzewa do pierwszej ligi nie było wielkiej fety. Wszystko odbyto się po cichutku. - Tak naprawdę, zaczęliśmy bankietować całymi rodzinami dopiero, gdy kończyliśmy rundę rozgrywek w ekstraklasie. Wcześniej byliśmy bardzo grzeczni - przyznał Grębosz -Tylko raz zdarzył się huczny Sylwester i to na stadionie Widzewa - w 1974 roku, a więc sześć miesięcy przed awansem do pierwszej ligi. Z szampanami chodziłem po murawie boiska i polewałem wszystkim chętnym. Imprezę zapamiętałem bardzo dokładnie, a już najbardziej balony, które zawiesiliśmy w sali przygotowanej do tańca. Napisaliśmy na nich nazwy drużyn, z którymi chcielibyśmy rywalizować w europejskich pucharach. Juventus Turyn, Manchester United i PSV Eindhoven. Cholera, po latach wszystko sprawdziło się co do joty...
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy takie fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Sportowca" i „Piłki Nożnej".
A we wtorkowym numerze odcinek:
"NAPOLEON" - TEN TRZECI
w którym między innymi:
*TRZEBA UMIEĆ SMACZNIE... MÓWIĆ
*PIERWSZE ROZCZAROWANIE
*SPECJALISTA OD... SZCZYPIORNIAKA
*„MUSIMY CI GRATULOWAĆ"
*PUNKTY ZOSTAŁY W ŁODZI
*DERBY KONTROLOWANE?
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
ODCINEK 7 - "NAPOLEON" - TEN TRZECI
ZAWSZE, gdy mówi się o początkach wielkiego Widzewa, do znudzenia wymieniane są nazwiska Ludwika Sobolewskiego i Stefana Wrońskiego. A przecież obaj działacze dbali przede wszystkim o organizację. Do zbudowania zespołu na miarę ekstraklasy potrzebny był zatem jeszcze ten trzeci, ten, którego los w każdym klubie zawsze jest niepewny - szkoleniowiec. Twórcy potęgi RTS nie eksperymentowali, od razu postawili na trenera, który w relatywnie krótkim czasie wyprowadził łódzką jedenastkę na szerokie wody; awansował i utrzymał drużynę w pierwszym sezonie w futbolowej ekstraklasie. Tym trzecim był doskonale znany kibicom Leszek Jezierski. „Napoleon" z „Sobolem" to był doskonale rozumiejący się duet, chociażby dlatego - co wymyślili złośliwcy - że byli obaj tego samego, niskiego wzrostu... Jednak przecież nie liczba centymetrów świadczy o wartości człowieka, o umiejętnościach menedżerskich i trenerskich.
TRZEBA UMIEĆ SMACZNIE... MÓWIĆ
Jezierski banko energicznie i z rozmachem zaczął tworzyć drużynę z charakterem, w której nie było miejsca nie tylko dla boiskowych nieudaczników, i dla mięczaków też. Trzeba było zaciskać zęby, przezwyciężać własną słabość i walczyć niemal do upadłego, bo w przeciwnym wypadku w następnym spotkaniu obibok zajmował miejsce na ławie zawodników rezerwowych. Podczas zajęć i w każdym innym momencie trener potrafił dowcipkować, przez co natychmiast rozładowywał grożące wybuchem gniewu i wściekłości sytuacje, których w trakcie rozgrywek przecież nie brakowało. Bywał bardzo często lekarzem, a nawet psychoterapeutą!
- Boli cię w kolanie? A masz zaświadczenie lekarskie? Skoro nie, to proszę pójść na boisko - ucinał rozmowę z zawodnikiem, który usiłował zwolnić się z treningu. A później nie całkiem - podobno -zdrowego piłkarza można byto zauważyć w pierwszym szeregu ćwiczących.
- A co mi będziesz farmazony wciskał! Lekkie kopnięcie, a ty udajesz, że masz urwaną nogę - mobilizował przed meczem piłkarzy z lekkimi urazami.
- Grasz Pyrdołowi piłkę na dobieg? Lepiej kopnij w trybuny, bo do podania na dobieg Pyrdoł nigdy nie dojdzie! Bawisz się z Dąbrowskim w wymianę piłek na polu karnym rywali? Lepiej od razu wracaj pod naszą bramkę, bo ta wymiana skończy się na pewno kontratakiem!
Przytoczone cytaty świadczą, że zespół z charakterem budował szkoleniowiec, któremu też niczego nie brakowało. Zapewne nie wszyscy pamiętają, że „Napoleon" w 1957 roku zdobył ze swym ukochanym ŁKS Łódź Puchar Polski, w 1958 mistrzostwo kraju, wystąpił w ponad trzystu meczach ligowych, grywał w reprezentacji. Wiedział więc, na ile i kiedy mógł sobie pozwolić.
Leszek Jezierski przyczynił się w równym stopniu do zbudowania potęgi Widzewa jak Ludwik Sobolewski i Stefan Wroński.
PIERWSZE ROZCZAROWANIE
Krótko przed zakończeniem sportowej kariery, w wolnych chwilach, Jezierski dojeżdżał do Katowic i w tamtejszej Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego ukończył kurs trenerski; kiedyś trzeba było pomyśleć o przyszłości. Przeszedł wszystkie szczeble szkoleniowego wtajemniczenia. Rozpoczynał od zabawy z trampkarzami, następnie szkolił rezerwy ŁKS. Wreszcie, w 1966 roku, osiągnął znaczący sukces. Wraz z drużyną juniorów MKS Hala Sportowa, złożonym z najlepszych zawodników łódzkich klubów, zdobył mistrzostwo Polski. I został zauważony. Po dwóch latach zaproponowano „Napoleonowi" prowadzenie pierwszoligowej drużyny z Alei Unii! Marzenia ambitnego szkoleniowca spełniły się. Tyle, że po wykonaniu dobrej roboty, szybko został pozbawiony pracy...
- Objąłem drużynę po czterech kolejkach drugiej ligi. Na koncie miała zaledwie punkt. Udało się wyprowadzić zespół na trzecie miejsce w tabeli. Latem ułożyłem daleko idące plany, przygotowania prowadziłem pod kątem awansu do ekstraklasy. Wygraliśmy dwa pierwsze mecze. Po czym odbyło się posiedzenie zarządu, na którym powiedziano mniej więcej tak: - Chyba pan wie, że mamy już nowego trenera. Zaniemówiłem...
SPECJALISTA OD... SZCZYPIORNIAKA
W miejsce Jezierskiego zatrudniono w ŁKS Węgra Zoltana Hari. Miał to być bardzo znany szkoleniowiec, pracował nawet w Afryce. Szybko jednak działacze odkryli pomyłkę. „Madziar" okazał się specjalistą od... piłki ręcznej! Gafy nie udało się ukryć. W błoto zostały wyrzucone pieniądze za ściągnięcie do Polski „wybitnego" fachowca. Nie mniejsze w sumie stracono także na pensje dla tłumacza. Węgier przez pewien czas prowadził treningi i może myślał sobie, że jest to jedenastoosobowy... szczypiorniak? Cała Łódź pękała ze śmiechu. Na szczęście naprawiono błąd, ale - niestety dla piłkarzy ŁKS, a na szczęście dla zawodników RTS - Jezierski był już po pertraktacjach z Widzewem.
- Odszedłem z ŁKS. A co miałem robić? Zarząd, mimo wcześniejszych ustaleń, wypowiedział dotychczasowe warunki płacy. Znalazłem się w lidze okręgowej. Podpisałem z Widzewem umowę pierwszego października 1969 roku, ale pracę trenerską rozpocząłem dopiero pierwszego stycznia 1970. Kilka miesięcy przyglądałem się drużynie. Szukałem metod poprawy...
„MUSIMY CI GRATULOWAĆ"
Od tego momentu prowadzony przez małego wzrostem, lecz szalenie ambitnego szkoleniowca, łódzki zespół wspinał się - systematycznie - po szczeblach klas rozgrywek. Najpierw był awans do ligi międzywojewódzkiej (dzisiejsza trzecia liga), następnie, po dwóch latach, do drugiej i wreszcie w czerwcu 1975 roku Widzew został pierwszoligowcem. Wielkiego rozgłosu nabrała wówczas „lista Jezierskiego" - długi spis graczy przetestowanych w klubie.
- Przez moje ręce, jak kiedyś obliczaliśmy ze współpracownikami, przeszło chyba ze stu piłkarzy. To były koszty tworzenia dobrego zespołu - przypomina po lalach „Napoleon". - Jedni nie wytrzymywali treningowych obciążeń, drudzy posiadali zbyt małe umiejętności techniczne i musieli rezygnować z prowadzonej przeze mnie drużyny. Pozostali eliminowali się sami, z różnych względów. W piłce nożnej nie ma sentymentów...
Najlepiej słowa Jezierskiego potwierdził przypadek utalentowanego pomocnika, Zbigniewa Benkesa. - Typowy, treningowy piłkarz. Wypadał wprost rewelacyjnie podczas przedsezonowych zgrupowań. Jak się późnlej okazało, tylko dlatego, że regularnie się odżywiał i był oddzielony od kolesiów. W meczach ligowych pozostawał cieniem siebie. A to przez wódę. Mieszkał w dzielnicy, gdzie za kołnierz się nie wylewało, a odmówić kielicha z kumplami było grzechem - wspominał Andrzej Grębosz.
Latem 1976 roku Leszek Jezierski, mimo że Widzew uplasował się, jako beniaminek, na piątym miejscu w tabeli i został uznany ligową rewelacją, znalazł się ponownie w ŁKS. Czy doszło do różnicy zdań z Sobolewskim? A może „Napoleon" zauważył, iż już nic więcej z drużyną nie osiągnie? A może było to zaplanowane działanie przeciwników przez miedzę, którzy w ten sposób chcieli odzyskać utracony prymat w łódzkim futbolu? Chyba po trosze wszystkie te elementy zadecydowały o przeprowadzce Jezierskiego, który po zakończeniu sezonu miał powody do zadowolenia - został "Trenerem Roku" i „Łodzianinem Roku". Wspomniał wtedy, że nieodłącznym towarzyszem osobistego powodzenia i sukcesu jest zawiść bliźnich: - Dawniej mówiono do mnie „gratulujemy ci", potem zastąpiono to zwrotem „musimy ci gratulować". Starałem się jednak nie przejmować...
PUNKTY ZOSTAŁY W ŁODZI
Po 27 latach, 6 sierpnia 1975 roku, zostały rozegrane trzecie derby Łodzi. Lokalna prasa umiejętnie podgrzewała atmosferę, przypominając wyniki z 1948 roku, gdy „Rycerze wiosny" byli zdecydowanie lepsi i dwukrotnie zwyciężyli w imponujących rozmiarach 6:2 oraz 6:1. Powodowało to dodatkową mobilizację w obu zespołach, bowiem jedni chcieli się zrewanżować, drudzy - pokazać, kto nadal rządzi futbolem w mieście. Kibice przyjmowali prywatne zakłady, bilety zostały sprzedane jak świeże bułeczki, na trybunach stadionu przy Alei Unii zasiadło 30 tysięcy (tego nie było od dawna) najwierniejszych fanów ŁKS i Widzewa. Nie żałowali gardeł, by jak najlepiej zmobilizować do walki ulubieńców. A piłkarze odpłacili wspaniałą grą. Zwyciężył zespół beniaminka ekstraklasy 2:1, co uznano za sensację!
Mecz rozpoczął się jednak po myśli gospodarzy, bowiem w pierwszej minucie, nieżyjący już Jan Mszyca "oszukał" Stanisława Burzyńskiego. W drugiej połowie zawodnicy „Napoleona" dopadli jednak rywali. Wyrównał z rzutu karnego Tadeusz Błachno. Przed wykonaniem jedenastki podszedł do „Olka" bramkarz rywali, Jan Tomaszewski i zaproponował zakład o szampana.
- Nie pokonasz mnie! - stwierdził bez chwili namysłu.
To było wielkie cwaniactwo ze strony ,,człowieka, który zatrzymał Anglię", dowód pewności siebie, ale jednocześnie działanie mające na celu wyprowadzenie z równowagi piłkarza, który za moment miał stanąć jedenaście metrów przed „Tomkiem". Widzewiak wytrzymał próbę nerwów i dodatkowo, trzy minuty przed końcem meczu, tym razem strzałem z dystansu, jeszcze raz zmusił do kapitulacji golkipera ŁKS. Trzeba było widzieć minę bramkarza ŁKS po ukończonym spotkaniu. Po dwóch dniach zakład został zrealizowany.
A na pomeczowej konferencji prasowej niezmiernie szczęśliwy Jezierski stwierdził: - Panowie, punkty pozostały w Łodzi! Głowy do góry! Powiedzenie weszło do „klasyki" - później wielu trenerów, po derby Widzewa i ŁKS, powtarzało zacytowane zdanie, ale nikt nie mówił z takim wdziękiem jak „Napoleon".
Tadeusz Błachno (w jasnej koszulce) wygrał najpierw pojedynek, a później zakład z Janem Tomaszewskim z ŁKS. Punkty i tak zostały jednak w Łodzi.
DERBY KONTROLOWANE?
Wiosenny rewanż łódzkich zespołów zapowiadał się bardzo ciekawie. Drużyna ŁKS nie miała zbyt wielu punktów, zaś widzewiacy nie musieli martwić się o pierwszoligowy byt. Rozpoczęły się rozmowy, a były także próby nacisku, by beniaminek oddał punkty będącemu w ligowych tarapatach lokalnemu rywalowi.
- Potrzebowałem bardzo dobrej atmosfery w drużynie. Czy można wyobrazić sobie, że mógłbym nadal kierować zespołem, gdybym przyszedł do szatni i powiedział chłopcom, by przegrali z ŁKS? Zwłaszcza tym, którzy przeszli do nas z tego klubu, wyrzuconym, uznanym za zbyt słabych do gry w pierwszej lidze? - pytał retorycznie Jezierski przed wiosennym rewanżem. - Próbowano ze mną ustalić wynik meczu. Na szczęście jednak ludzie, którzy mają w Łodzi coś do powiedzenia, podzielali moje zdanie. Cała sprawa ograniczyła się więc do luźnych uwag, rzucanych w prywatnych rozmowach. Pewni ludzie z partyjnego establishmentu bardzo często, niestety, próbowali ustawiać wynik łódzkich derby. Tak twierdzą piłkarze... Jednak 7 marca 1976 roku nie padł ,,kontrolowany" rezultat. Widzew pewnie wygrał 3:0 na boisku, które przypominało lodowisko! Przed rozpoczęciem spotkania piłkarze spod znaku RTS uciekli się do fortelu, niezgodnego... z przepisami. Po oficjalnym sprawdzeniu metalowych korków przez sędziego pobiegli natychmiast do szatni i założyli przygotowane wcześniej "szpileczki" - futbolowe buty posiadające wkręcone, spiłowane metalowe korki, które u podstawy miały najwyżej 2 milimetry szerokości! Nic więc dziwnego, że zawodnicy LKS ślizgali się niczym łyżwiarze figurowi, a ekipa Jezierskiego nie miała kłopotów z utrzymaniem równowagi. Ten manewr powtórzono w jednym ze spotkań o europejskie puchary...
A o innych ciekawostkach związanych z derby Łodzi - Już w następnym odcinku!
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy takie fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Przeglądu Sportowego" i "Sportowca".
A w środowym numerze odcinek zatytułowany:
NIE MA JAK W ŁODZI!
w którym między innymi:
*PASJE I NAMIĘTNOŚCI SEKRETARZY
*TAJEMNE REGULAMINY
*ZAPAMIĘTAJ SZCZENIAKU
*MARKI, FRANKI I DOLARY - WSZYSTKO NA NIC
*Z WESELA DO MANCHESTERU
ZAWSZE, gdy mówi się o początkach wielkiego Widzewa, do znudzenia wymieniane są nazwiska Ludwika Sobolewskiego i Stefana Wrońskiego. A przecież obaj działacze dbali przede wszystkim o organizację. Do zbudowania zespołu na miarę ekstraklasy potrzebny był zatem jeszcze ten trzeci, ten, którego los w każdym klubie zawsze jest niepewny - szkoleniowiec. Twórcy potęgi RTS nie eksperymentowali, od razu postawili na trenera, który w relatywnie krótkim czasie wyprowadził łódzką jedenastkę na szerokie wody; awansował i utrzymał drużynę w pierwszym sezonie w futbolowej ekstraklasie. Tym trzecim był doskonale znany kibicom Leszek Jezierski. „Napoleon" z „Sobolem" to był doskonale rozumiejący się duet, chociażby dlatego - co wymyślili złośliwcy - że byli obaj tego samego, niskiego wzrostu... Jednak przecież nie liczba centymetrów świadczy o wartości człowieka, o umiejętnościach menedżerskich i trenerskich.
TRZEBA UMIEĆ SMACZNIE... MÓWIĆ
Jezierski banko energicznie i z rozmachem zaczął tworzyć drużynę z charakterem, w której nie było miejsca nie tylko dla boiskowych nieudaczników, i dla mięczaków też. Trzeba było zaciskać zęby, przezwyciężać własną słabość i walczyć niemal do upadłego, bo w przeciwnym wypadku w następnym spotkaniu obibok zajmował miejsce na ławie zawodników rezerwowych. Podczas zajęć i w każdym innym momencie trener potrafił dowcipkować, przez co natychmiast rozładowywał grożące wybuchem gniewu i wściekłości sytuacje, których w trakcie rozgrywek przecież nie brakowało. Bywał bardzo często lekarzem, a nawet psychoterapeutą!
- Boli cię w kolanie? A masz zaświadczenie lekarskie? Skoro nie, to proszę pójść na boisko - ucinał rozmowę z zawodnikiem, który usiłował zwolnić się z treningu. A później nie całkiem - podobno -zdrowego piłkarza można byto zauważyć w pierwszym szeregu ćwiczących.
- A co mi będziesz farmazony wciskał! Lekkie kopnięcie, a ty udajesz, że masz urwaną nogę - mobilizował przed meczem piłkarzy z lekkimi urazami.
- Grasz Pyrdołowi piłkę na dobieg? Lepiej kopnij w trybuny, bo do podania na dobieg Pyrdoł nigdy nie dojdzie! Bawisz się z Dąbrowskim w wymianę piłek na polu karnym rywali? Lepiej od razu wracaj pod naszą bramkę, bo ta wymiana skończy się na pewno kontratakiem!
Przytoczone cytaty świadczą, że zespół z charakterem budował szkoleniowiec, któremu też niczego nie brakowało. Zapewne nie wszyscy pamiętają, że „Napoleon" w 1957 roku zdobył ze swym ukochanym ŁKS Łódź Puchar Polski, w 1958 mistrzostwo kraju, wystąpił w ponad trzystu meczach ligowych, grywał w reprezentacji. Wiedział więc, na ile i kiedy mógł sobie pozwolić.
Leszek Jezierski przyczynił się w równym stopniu do zbudowania potęgi Widzewa jak Ludwik Sobolewski i Stefan Wroński.
PIERWSZE ROZCZAROWANIE
Krótko przed zakończeniem sportowej kariery, w wolnych chwilach, Jezierski dojeżdżał do Katowic i w tamtejszej Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego ukończył kurs trenerski; kiedyś trzeba było pomyśleć o przyszłości. Przeszedł wszystkie szczeble szkoleniowego wtajemniczenia. Rozpoczynał od zabawy z trampkarzami, następnie szkolił rezerwy ŁKS. Wreszcie, w 1966 roku, osiągnął znaczący sukces. Wraz z drużyną juniorów MKS Hala Sportowa, złożonym z najlepszych zawodników łódzkich klubów, zdobył mistrzostwo Polski. I został zauważony. Po dwóch latach zaproponowano „Napoleonowi" prowadzenie pierwszoligowej drużyny z Alei Unii! Marzenia ambitnego szkoleniowca spełniły się. Tyle, że po wykonaniu dobrej roboty, szybko został pozbawiony pracy...
- Objąłem drużynę po czterech kolejkach drugiej ligi. Na koncie miała zaledwie punkt. Udało się wyprowadzić zespół na trzecie miejsce w tabeli. Latem ułożyłem daleko idące plany, przygotowania prowadziłem pod kątem awansu do ekstraklasy. Wygraliśmy dwa pierwsze mecze. Po czym odbyło się posiedzenie zarządu, na którym powiedziano mniej więcej tak: - Chyba pan wie, że mamy już nowego trenera. Zaniemówiłem...
SPECJALISTA OD... SZCZYPIORNIAKA
W miejsce Jezierskiego zatrudniono w ŁKS Węgra Zoltana Hari. Miał to być bardzo znany szkoleniowiec, pracował nawet w Afryce. Szybko jednak działacze odkryli pomyłkę. „Madziar" okazał się specjalistą od... piłki ręcznej! Gafy nie udało się ukryć. W błoto zostały wyrzucone pieniądze za ściągnięcie do Polski „wybitnego" fachowca. Nie mniejsze w sumie stracono także na pensje dla tłumacza. Węgier przez pewien czas prowadził treningi i może myślał sobie, że jest to jedenastoosobowy... szczypiorniak? Cała Łódź pękała ze śmiechu. Na szczęście naprawiono błąd, ale - niestety dla piłkarzy ŁKS, a na szczęście dla zawodników RTS - Jezierski był już po pertraktacjach z Widzewem.
- Odszedłem z ŁKS. A co miałem robić? Zarząd, mimo wcześniejszych ustaleń, wypowiedział dotychczasowe warunki płacy. Znalazłem się w lidze okręgowej. Podpisałem z Widzewem umowę pierwszego października 1969 roku, ale pracę trenerską rozpocząłem dopiero pierwszego stycznia 1970. Kilka miesięcy przyglądałem się drużynie. Szukałem metod poprawy...
„MUSIMY CI GRATULOWAĆ"
Od tego momentu prowadzony przez małego wzrostem, lecz szalenie ambitnego szkoleniowca, łódzki zespół wspinał się - systematycznie - po szczeblach klas rozgrywek. Najpierw był awans do ligi międzywojewódzkiej (dzisiejsza trzecia liga), następnie, po dwóch latach, do drugiej i wreszcie w czerwcu 1975 roku Widzew został pierwszoligowcem. Wielkiego rozgłosu nabrała wówczas „lista Jezierskiego" - długi spis graczy przetestowanych w klubie.
- Przez moje ręce, jak kiedyś obliczaliśmy ze współpracownikami, przeszło chyba ze stu piłkarzy. To były koszty tworzenia dobrego zespołu - przypomina po lalach „Napoleon". - Jedni nie wytrzymywali treningowych obciążeń, drudzy posiadali zbyt małe umiejętności techniczne i musieli rezygnować z prowadzonej przeze mnie drużyny. Pozostali eliminowali się sami, z różnych względów. W piłce nożnej nie ma sentymentów...
Najlepiej słowa Jezierskiego potwierdził przypadek utalentowanego pomocnika, Zbigniewa Benkesa. - Typowy, treningowy piłkarz. Wypadał wprost rewelacyjnie podczas przedsezonowych zgrupowań. Jak się późnlej okazało, tylko dlatego, że regularnie się odżywiał i był oddzielony od kolesiów. W meczach ligowych pozostawał cieniem siebie. A to przez wódę. Mieszkał w dzielnicy, gdzie za kołnierz się nie wylewało, a odmówić kielicha z kumplami było grzechem - wspominał Andrzej Grębosz.
Latem 1976 roku Leszek Jezierski, mimo że Widzew uplasował się, jako beniaminek, na piątym miejscu w tabeli i został uznany ligową rewelacją, znalazł się ponownie w ŁKS. Czy doszło do różnicy zdań z Sobolewskim? A może „Napoleon" zauważył, iż już nic więcej z drużyną nie osiągnie? A może było to zaplanowane działanie przeciwników przez miedzę, którzy w ten sposób chcieli odzyskać utracony prymat w łódzkim futbolu? Chyba po trosze wszystkie te elementy zadecydowały o przeprowadzce Jezierskiego, który po zakończeniu sezonu miał powody do zadowolenia - został "Trenerem Roku" i „Łodzianinem Roku". Wspomniał wtedy, że nieodłącznym towarzyszem osobistego powodzenia i sukcesu jest zawiść bliźnich: - Dawniej mówiono do mnie „gratulujemy ci", potem zastąpiono to zwrotem „musimy ci gratulować". Starałem się jednak nie przejmować...
PUNKTY ZOSTAŁY W ŁODZI
Po 27 latach, 6 sierpnia 1975 roku, zostały rozegrane trzecie derby Łodzi. Lokalna prasa umiejętnie podgrzewała atmosferę, przypominając wyniki z 1948 roku, gdy „Rycerze wiosny" byli zdecydowanie lepsi i dwukrotnie zwyciężyli w imponujących rozmiarach 6:2 oraz 6:1. Powodowało to dodatkową mobilizację w obu zespołach, bowiem jedni chcieli się zrewanżować, drudzy - pokazać, kto nadal rządzi futbolem w mieście. Kibice przyjmowali prywatne zakłady, bilety zostały sprzedane jak świeże bułeczki, na trybunach stadionu przy Alei Unii zasiadło 30 tysięcy (tego nie było od dawna) najwierniejszych fanów ŁKS i Widzewa. Nie żałowali gardeł, by jak najlepiej zmobilizować do walki ulubieńców. A piłkarze odpłacili wspaniałą grą. Zwyciężył zespół beniaminka ekstraklasy 2:1, co uznano za sensację!
Mecz rozpoczął się jednak po myśli gospodarzy, bowiem w pierwszej minucie, nieżyjący już Jan Mszyca "oszukał" Stanisława Burzyńskiego. W drugiej połowie zawodnicy „Napoleona" dopadli jednak rywali. Wyrównał z rzutu karnego Tadeusz Błachno. Przed wykonaniem jedenastki podszedł do „Olka" bramkarz rywali, Jan Tomaszewski i zaproponował zakład o szampana.
- Nie pokonasz mnie! - stwierdził bez chwili namysłu.
To było wielkie cwaniactwo ze strony ,,człowieka, który zatrzymał Anglię", dowód pewności siebie, ale jednocześnie działanie mające na celu wyprowadzenie z równowagi piłkarza, który za moment miał stanąć jedenaście metrów przed „Tomkiem". Widzewiak wytrzymał próbę nerwów i dodatkowo, trzy minuty przed końcem meczu, tym razem strzałem z dystansu, jeszcze raz zmusił do kapitulacji golkipera ŁKS. Trzeba było widzieć minę bramkarza ŁKS po ukończonym spotkaniu. Po dwóch dniach zakład został zrealizowany.
A na pomeczowej konferencji prasowej niezmiernie szczęśliwy Jezierski stwierdził: - Panowie, punkty pozostały w Łodzi! Głowy do góry! Powiedzenie weszło do „klasyki" - później wielu trenerów, po derby Widzewa i ŁKS, powtarzało zacytowane zdanie, ale nikt nie mówił z takim wdziękiem jak „Napoleon".
Tadeusz Błachno (w jasnej koszulce) wygrał najpierw pojedynek, a później zakład z Janem Tomaszewskim z ŁKS. Punkty i tak zostały jednak w Łodzi.
DERBY KONTROLOWANE?
Wiosenny rewanż łódzkich zespołów zapowiadał się bardzo ciekawie. Drużyna ŁKS nie miała zbyt wielu punktów, zaś widzewiacy nie musieli martwić się o pierwszoligowy byt. Rozpoczęły się rozmowy, a były także próby nacisku, by beniaminek oddał punkty będącemu w ligowych tarapatach lokalnemu rywalowi.
- Potrzebowałem bardzo dobrej atmosfery w drużynie. Czy można wyobrazić sobie, że mógłbym nadal kierować zespołem, gdybym przyszedł do szatni i powiedział chłopcom, by przegrali z ŁKS? Zwłaszcza tym, którzy przeszli do nas z tego klubu, wyrzuconym, uznanym za zbyt słabych do gry w pierwszej lidze? - pytał retorycznie Jezierski przed wiosennym rewanżem. - Próbowano ze mną ustalić wynik meczu. Na szczęście jednak ludzie, którzy mają w Łodzi coś do powiedzenia, podzielali moje zdanie. Cała sprawa ograniczyła się więc do luźnych uwag, rzucanych w prywatnych rozmowach. Pewni ludzie z partyjnego establishmentu bardzo często, niestety, próbowali ustawiać wynik łódzkich derby. Tak twierdzą piłkarze... Jednak 7 marca 1976 roku nie padł ,,kontrolowany" rezultat. Widzew pewnie wygrał 3:0 na boisku, które przypominało lodowisko! Przed rozpoczęciem spotkania piłkarze spod znaku RTS uciekli się do fortelu, niezgodnego... z przepisami. Po oficjalnym sprawdzeniu metalowych korków przez sędziego pobiegli natychmiast do szatni i założyli przygotowane wcześniej "szpileczki" - futbolowe buty posiadające wkręcone, spiłowane metalowe korki, które u podstawy miały najwyżej 2 milimetry szerokości! Nic więc dziwnego, że zawodnicy LKS ślizgali się niczym łyżwiarze figurowi, a ekipa Jezierskiego nie miała kłopotów z utrzymaniem równowagi. Ten manewr powtórzono w jednym ze spotkań o europejskie puchary...
A o innych ciekawostkach związanych z derby Łodzi - Już w następnym odcinku!
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy takie fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Przeglądu Sportowego" i "Sportowca".
A w środowym numerze odcinek zatytułowany:
NIE MA JAK W ŁODZI!
w którym między innymi:
*PASJE I NAMIĘTNOŚCI SEKRETARZY
*TAJEMNE REGULAMINY
*ZAPAMIĘTAJ SZCZENIAKU
*MARKI, FRANKI I DOLARY - WSZYSTKO NA NIC
*Z WESELA DO MANCHESTERU
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 8 - NIE MA JAK W ŁODZI!
W HISTORII łódzkich derby nie było przypadków, żeby przed rozpoczęciem meczu, w trakcie rywalizacji, a przede wszystkim po zakończeniu spotkania, obeszło się bez wzajemnych pomówień i oskarżeń. Dziennikarze lokalnych gazet prześcigali się w domysłach. Wymieniali - na ucho - informacje, kto sprzedał, kto kupił, za ile? Z reguły niesławnymi bohaterami byli widzewiacy. Nie tylko - podobno - przekupili kilku graczy przeciwników i „obstawili" sędziów, ale jeszcze kpili z żurnalistów. Działacze obu klubów nie komentowali - ich zdaniem -wyssanych z palca wiadomości, choć w niektórych przypadkach mieli nawet wiele... do powiedzenia. Uważali jednak, że plotek można jedynie wysłuchać.
PASJE i NAMIĘTNOŚCI SEKRETARZY
Ingerencję w wyniki przypisywano wówczas funkcjonariuszom KW PZPR. Na dywanik do notabli wzywani byli prezesi ŁKS i Widzewa, którym perswadowano, że najbliższe derby powinny zakończyć się... remisem.
- W Łodzi, towarzysze, musimy się szanować i wzajemnie sobie pomagać. Wygrywajmy z Górnikiem Zabrze, śląskimi zespołami, warszawską Legią, ale między naszymi drużynami musi być zgoda.
Taki był scenariusz rozmów na najwyższych szczeblach partyjnej władzy w mieście. Wielokrotnie potwierdzali to w rozmowach zawodnicy obu drużyn. Pierwszy sekretarz łódzkiego komitetu partii - Bolesław Koperski nie opuścił żadnego (!) pierwszoligowego spotkania. Jego prawa ręka - Włodzimierz Twardowski musiał zawsze mieć przy sobie... terminarz spotkań futbolowej ekstraklasy, bowiem bardzo często szef chciał być poinformowany o zestawie par następnej ligowej kolejki. Hobby wysokiego funkcjonariusza nie powinno nikogo jednak dziwić, ponieważ w czasach kiedy żartowano, że "kto nie strzyże się na jeża - temu partia nie dowierza", przerywano posiedzenia Biura Politycznego, aby dowiedzieć się wyników ligowych spotkań; a na trybunach sosnowieckiego Zagłębia zasiadał Sam "pierwszy" Edward Gierek... "Kontrolowany" wynik musieli jeszcze zaakceptować piłkarze. A z tym bywało różnie. Wystarczy zajrzeć do statystyk, żeby przekonać się, że spotkania Widzew - ŁKS rzadko kończyły się podziałem punktów. Zawodników interesowały przede wszystkim meczowe premie, nie jakieś partyjne ustalenia,chociaż... Od każdej reguły są wyjątki.
TAJNE REGULAMINY
Najdziwniejszy mecz rozegrano 5 maja 1984 roku. Miał być początkiem zgody łódzkich klubów, oczywiście na boisku. Poza placem gry futboliści lubili się, szanowali i wypijali niejeden kufelek piwa. Doszło także do spotkania podczas którego zakopano wojenny topór i odtąd derby miały zawsze (!) kończyć się... remisem. Ustalenia zaakceptowali również piłkarze, dodając jeszcze bardzo istotne uzupełnienie. Gdyby jeden z zespołów bardzo potrzebował punktów - rywalizował o tytuł, bądź bronił się przed spadkiem - udzielano by „pożyczki". „Spłata" musiała nastąpić w następnym meczu. Wówczas wygrywać miała drużyna, która rundę wcześniej oddała rywalom cały meczowy zysk. Tak właśnie powstał wewnętrzny regulamin łódzkich derby! Obowiązywał - jak się można było domyślać - bardzo krótko. Początkowo jednak było fajnie...
Lokalne media podgrzewały atmosferę, choć kilka dni przed rozpoczęciem meczu sędziowanego przez Jerzego Gosia z Warszawy żurnaliści, tym razem „oficjalnymi kanałami", dowiedzieli się, że spotkanie zespołów zakończy się remisem. Tuż przed wyjściem na boisko trzeba było jedynie ustalić jaki będzie... końcowy rezultat.
Na trybunach stadionu przy Alei Unii zasiadło ponownie 30 tysięcy kibiców. Gdy po strzałach Włodzimierza Smolarka i Wiesława Wragi goście prowadzili 2:0 dziennikarze spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Czyżby uzyskana informacja była fałszywa?
W loży dla VIP-ów panował jednak dziwny spokój. Ludwik Sobolewski - jak zwykle - uśmiechał się, wymieniał ukłony ze znajomymi i sportowymi działaczami. Nie minęło 13 minut i rezultat był już remisowy! Pierwszego gola dla ŁKS strzelił Marek Chojnacki, a niemal w ostatniej sekundzie pierwszej połowy wyrównał Arkadiusz Klimas. „Sobol" nadal rozdawał uśmiechy...
- Nikt nie będzie "robił nas w balona"! Widać, że umówili się na remis! Niech pan potwierdzi, redaktorze! Mamy za przeproszeniem w d... taki mecz i idziemy do domu. - wykrzykiwali znani łódzcy cukiernicy, bracia Jan i Jerzy Zalewscy, notabene zagorzali sympatycy Widzewa, którzy nie raz wspierali klub własnymi pieniędzmi. Razem z nimi stadion opuścili następni kibice, także niezadowoleni z przebiegu wydarzeń na boisku. Trybuny zaczęły pustoszeć...
Po przerwie żaden z zawodników nie wyrażał ochoty strzelenia kolejnej bramki. W 79 minucie Jacek Gierek trafił jednak do siatki i było 3:2 dla drużyny trenera Władysława Żmudy.
- Chyba się pomylił! - kpili widzowie.
- Panowie, musiał zdobyć gola, bo był w takiej sytuacji, że nic innego nie wypadało zrobić, skoro do bramki miał tylko trzy metry! Nie mógł nawet przestrzelić! Uniknął kompromitacji, ale mimo wszystko jaja są niezłe - kiwał głową z dezaprobatą jeden z oszukanych kibiców.
Trzy minuty później po... bardzo widocznym przewinieniu w polu karnym gości arbiter - słusznie zresztą - podyktował rzut karny. Do piłki podbiegł Marek Chojnacki, bramkarz Józef Młynarczyk dyskretnym ruchem ręki wskazał, w który róg rywal ma strzelić i za chwilę było 3:3. Już wszyscy rozeźleni kibice zaczęli opuszczać trybuny. Jak się łatwo domyśleć, do końca spotkania rezultat nie uległ zmianie.
- Chciano, żebyśmy grali na remis. Zarzucano nam, że jesteśmy słabymi aktorami. Nie potrafimy przy umówionych wynikach stworzyć wielkiego, sportowego widowiska. Strzeliliśmy dzisiaj sześć goli i wszyscy mają pretensje. Kibice nas wygwizdali, inni się śmieją. Czy przez jeden mecz mamy stracić przyjaciół? - mówili wyjątkowo zdegustowani piłkarze. Nigdzie nie opublikowany, tajny regulamin spotkań ŁKS i Widzewa, przestał obowiązywać.
Józef Młynarczyk - gdy chciał - bronił najlepiej w Polsce.Gdy jednak wyniki ustalano przy partyjnych stolikach, musiał specjalnie przepuszczać piłkę po rzutach karnych.
ZAPAMIĘTAJ SZCZENIAKU!
Trzy lata po awansie do ekstraklasy Widzew był na fali. To nie była już jakaś prowincjonalna drużynka, lecz doświadczony zespół, doskonale wiedzący, czego chce. Nadal wyróżnikiem była niesamowita chęć wygrywania, momentami za wszelką cenę. Przed kolejnym derby, 30 marca 1978 roku atmosfera była niezwykle gorąca. Na łamach prasy ukazywały się wywiady z Bronisławem Waligórą i Janem Tomaszewskim.
- Gdyby „Szczygła" i "Tomka" podłączyć do kontaktów, to wówczas napięcie podskoczyłoby do 1000 volt! - żartowali działacze, dziennikarze i kibice.
Bohaterowie przedmeczowych zapowiedzi mieli ze sobą na pieńku po jesiennym spotkaniu. Na własnym boisku ŁKS wygrał 2:1 i o mało nie doszło do rękoczynów między szkoleniowcem Widzewa i „człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Za bramką gospodarzy skoczyli do siebie jak dwa czupurne koguty i... na tym - na szczęście - skończyła się wymiana takich uprzejmości.
Za specjalnym zezwoleniem prezesa Sobolewskiego i szkoleniowca gospodarzy, jeden z niżej podpisanych, mógł oglądać mecz z ławki rezerwowych. Cóż się tam działo?!. W 57 minucie spotkania kapitalnym strzałem z odległości najmniej 30. metrów popisał się Krzysztof Surlit. Z wysokości murawy stadionu doskonale było widać, jak uderzona fałszem futbolówka, z olbrzymią szybkością leciała w kierunku bramki „Tomka". Przed Tomaszewskim zmieniła jeszcze kierunek i mimo rozpaczliwej interwencji golkipera reprezentacji, wylądowała w "okienku"! Kibice wstali z miejsc i bili brawo. To był drugi gol dla Widzewa, później jeszcze jednego dorzucił Zbigniew Boniek. Górą był zatem Waligóra!
- Zapamiętaj szczeniaku, żebyś już nigdy w życiu, nie ważył się strzelać takich goli Janowi Tomaszewskiemu! - rzucił przez zęby zdenerwowany porażką bramkarz ŁKS w kierunku strzelca supergola, gdy we dwóch schodzili po meczu do szatni.
Krzysztof Surlit (w głębi w jasnym stroju) nie lękał się nawet największych bramkarskich sław. Najlepiej o sile strzału "Czapki" przekonał się Jan Tomaszewski, który nie potrafił piłki kopniętej z ponad 30 metrów!
MARKI, FRANKI i DOLARY -WSZYSTKO NA NIC
Drużyna Widzewa wystąpiła również w smutnym dla siebie derby, nomen omen, 13. kwietnia 1990 roku, tyle, że nie w piątek. Zespół ŁKS, choć nie błyszczał w ligowych rozgrywkach, usadowił się wygodnie w środku tabeli i mógł - jak twierdzili wtajemniczeni - oddawać punkty zarówno mocarzom jak i słabeuszom piłkarskiej ekstraklasy. Podopieczni wówczas Pawła Kowalskiego, musieli wygrać spotkanie, bo znajdowali się na przedostatnim miejscu. Szczęściu trzeba jednak pomóc. Docierały informacje, że piłkarze zespołu zagrożonego degradacją, czyli Widzewa ogłosili wielką zbiórkę pieniędzy. Uzbierano całkiem niezłą sumkę, na którą składały się marki niemieckie i fińskie, franki szwajcarskie i francuskie, dolary, czeskie korony a nawet... drachmy. Odbyły się podobno rozmowy „na najwyższym piłkarskim szczeblu", w których ze strony ŁKS uczestniczyli przedstawiciele rady drużyny - Jacek Ziober i Sławomir Różycki. Widzewiacy przegrali na boisku przeciwników 0:1 i jedynego gola strzelił „Zorro". Do dzisiaj na temat wyniku krążą różne opowieści. Według jednych pieniędzy było za mało, według drugich jedenastkę z Alei Unii „podparły - i to znaczną kwotę - drużyny także zagrożone spadkiem do drugiej ligi.
- Jesteście ch...! - wykrzyknął po meczu pod adresem schodzących z boiska piłkarzy ŁKS Marek Podsiadło. Tyle widzewiakom jedynie pozostało. Drużyna z charakterem została zdegradowana.
Z WESELA DO... MANCHESTERU!
Znacznie wcześniej, bo zaledwie po roku występów w ekstraklasie, w sezonie 1976/77 piłkarze Widzewa zostali wicemistrzami Polski! Głównym konkurentem do zajęcia drugiej lokaty, premiowanej udziałem w rozgrywkach Pucharu UEFA był Górnik Zabrze. Rywalizacja trwała do ostatniej kolejki. Łodzianie wystąpili na starym boisku Szombierek, położonym obok kopalni „Bytom" i pokonali gospodarzy 1:0, po bramce strzelonej przez Ryszarda Kowenickiego. Nie musieli interesować się rezultatem osiągniętym przez zabrzan. Byli drugą drużyna w kraju! W szatni polały się szampany.
W drodze powrotnej zatrzymali się w częstochowskiej restauracji „Patria". W jednej sali oblewała swój sukces drużyna z Łodzi, w drugiej odbywało się wesele. Gdy wino, i nie tylko, zaczęło szybciej krążyć we krwi, obie bankietujące grupy połączyły się. Panna młoda pamięta do dzisiaj jak wywijali na parkiecie „Murzyn", „Chodak" „Kowena" czy też „Tłoku". Syci wrażeń zamierzali wczesnym rankiem udać się klubowym autokarem do domów. Odjazd jednak opóźnił się. W duszy jednego z upojonych doskonałą zabawą piłkarza odezwała się natura polskiego szlachcica. Zmierzając do wyjścia zrzucał ze stołów co popadło! Za szkody trzeba było zapłacić. Innego wyjścia nie było. Obsługa restauracji otrzymała odpowiednią rekompensatę. O tym wydarzeniu pamięta się w Częstochowie do dzisiaj. I gdy w drzwiach „Pań" pojawia się teraz ekipa Widzewa, witana jest z otwartymi ramionami! Wtedy jeszcze świeżo upieczeni srebrni medaliści ligi nie wiedzieli, że w Pucharze UEFA przyjdzie rywalizować zespołowi z charakterem z Manchesterem City i PSV Eindhoven.
A o debiucie łodzian w europejskich pucharach - już w kolejnych odcinkach.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Przeglądu Sportowego".
A w czwartkowym numerze odcinek:
ZWYCIĘSKI REMIS W MANCHESTERZE
w którym między innymi:
*Mieszane uczucia trenerów
*Zasłużyli na wysoką porażkę?
*Główna rola Waligóry
*Do przerwy 0:1
W HISTORII łódzkich derby nie było przypadków, żeby przed rozpoczęciem meczu, w trakcie rywalizacji, a przede wszystkim po zakończeniu spotkania, obeszło się bez wzajemnych pomówień i oskarżeń. Dziennikarze lokalnych gazet prześcigali się w domysłach. Wymieniali - na ucho - informacje, kto sprzedał, kto kupił, za ile? Z reguły niesławnymi bohaterami byli widzewiacy. Nie tylko - podobno - przekupili kilku graczy przeciwników i „obstawili" sędziów, ale jeszcze kpili z żurnalistów. Działacze obu klubów nie komentowali - ich zdaniem -wyssanych z palca wiadomości, choć w niektórych przypadkach mieli nawet wiele... do powiedzenia. Uważali jednak, że plotek można jedynie wysłuchać.
PASJE i NAMIĘTNOŚCI SEKRETARZY
Ingerencję w wyniki przypisywano wówczas funkcjonariuszom KW PZPR. Na dywanik do notabli wzywani byli prezesi ŁKS i Widzewa, którym perswadowano, że najbliższe derby powinny zakończyć się... remisem.
- W Łodzi, towarzysze, musimy się szanować i wzajemnie sobie pomagać. Wygrywajmy z Górnikiem Zabrze, śląskimi zespołami, warszawską Legią, ale między naszymi drużynami musi być zgoda.
Taki był scenariusz rozmów na najwyższych szczeblach partyjnej władzy w mieście. Wielokrotnie potwierdzali to w rozmowach zawodnicy obu drużyn. Pierwszy sekretarz łódzkiego komitetu partii - Bolesław Koperski nie opuścił żadnego (!) pierwszoligowego spotkania. Jego prawa ręka - Włodzimierz Twardowski musiał zawsze mieć przy sobie... terminarz spotkań futbolowej ekstraklasy, bowiem bardzo często szef chciał być poinformowany o zestawie par następnej ligowej kolejki. Hobby wysokiego funkcjonariusza nie powinno nikogo jednak dziwić, ponieważ w czasach kiedy żartowano, że "kto nie strzyże się na jeża - temu partia nie dowierza", przerywano posiedzenia Biura Politycznego, aby dowiedzieć się wyników ligowych spotkań; a na trybunach sosnowieckiego Zagłębia zasiadał Sam "pierwszy" Edward Gierek... "Kontrolowany" wynik musieli jeszcze zaakceptować piłkarze. A z tym bywało różnie. Wystarczy zajrzeć do statystyk, żeby przekonać się, że spotkania Widzew - ŁKS rzadko kończyły się podziałem punktów. Zawodników interesowały przede wszystkim meczowe premie, nie jakieś partyjne ustalenia,chociaż... Od każdej reguły są wyjątki.
TAJNE REGULAMINY
Najdziwniejszy mecz rozegrano 5 maja 1984 roku. Miał być początkiem zgody łódzkich klubów, oczywiście na boisku. Poza placem gry futboliści lubili się, szanowali i wypijali niejeden kufelek piwa. Doszło także do spotkania podczas którego zakopano wojenny topór i odtąd derby miały zawsze (!) kończyć się... remisem. Ustalenia zaakceptowali również piłkarze, dodając jeszcze bardzo istotne uzupełnienie. Gdyby jeden z zespołów bardzo potrzebował punktów - rywalizował o tytuł, bądź bronił się przed spadkiem - udzielano by „pożyczki". „Spłata" musiała nastąpić w następnym meczu. Wówczas wygrywać miała drużyna, która rundę wcześniej oddała rywalom cały meczowy zysk. Tak właśnie powstał wewnętrzny regulamin łódzkich derby! Obowiązywał - jak się można było domyślać - bardzo krótko. Początkowo jednak było fajnie...
Lokalne media podgrzewały atmosferę, choć kilka dni przed rozpoczęciem meczu sędziowanego przez Jerzego Gosia z Warszawy żurnaliści, tym razem „oficjalnymi kanałami", dowiedzieli się, że spotkanie zespołów zakończy się remisem. Tuż przed wyjściem na boisko trzeba było jedynie ustalić jaki będzie... końcowy rezultat.
Na trybunach stadionu przy Alei Unii zasiadło ponownie 30 tysięcy kibiców. Gdy po strzałach Włodzimierza Smolarka i Wiesława Wragi goście prowadzili 2:0 dziennikarze spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Czyżby uzyskana informacja była fałszywa?
W loży dla VIP-ów panował jednak dziwny spokój. Ludwik Sobolewski - jak zwykle - uśmiechał się, wymieniał ukłony ze znajomymi i sportowymi działaczami. Nie minęło 13 minut i rezultat był już remisowy! Pierwszego gola dla ŁKS strzelił Marek Chojnacki, a niemal w ostatniej sekundzie pierwszej połowy wyrównał Arkadiusz Klimas. „Sobol" nadal rozdawał uśmiechy...
- Nikt nie będzie "robił nas w balona"! Widać, że umówili się na remis! Niech pan potwierdzi, redaktorze! Mamy za przeproszeniem w d... taki mecz i idziemy do domu. - wykrzykiwali znani łódzcy cukiernicy, bracia Jan i Jerzy Zalewscy, notabene zagorzali sympatycy Widzewa, którzy nie raz wspierali klub własnymi pieniędzmi. Razem z nimi stadion opuścili następni kibice, także niezadowoleni z przebiegu wydarzeń na boisku. Trybuny zaczęły pustoszeć...
Po przerwie żaden z zawodników nie wyrażał ochoty strzelenia kolejnej bramki. W 79 minucie Jacek Gierek trafił jednak do siatki i było 3:2 dla drużyny trenera Władysława Żmudy.
- Chyba się pomylił! - kpili widzowie.
- Panowie, musiał zdobyć gola, bo był w takiej sytuacji, że nic innego nie wypadało zrobić, skoro do bramki miał tylko trzy metry! Nie mógł nawet przestrzelić! Uniknął kompromitacji, ale mimo wszystko jaja są niezłe - kiwał głową z dezaprobatą jeden z oszukanych kibiców.
Trzy minuty później po... bardzo widocznym przewinieniu w polu karnym gości arbiter - słusznie zresztą - podyktował rzut karny. Do piłki podbiegł Marek Chojnacki, bramkarz Józef Młynarczyk dyskretnym ruchem ręki wskazał, w który róg rywal ma strzelić i za chwilę było 3:3. Już wszyscy rozeźleni kibice zaczęli opuszczać trybuny. Jak się łatwo domyśleć, do końca spotkania rezultat nie uległ zmianie.
- Chciano, żebyśmy grali na remis. Zarzucano nam, że jesteśmy słabymi aktorami. Nie potrafimy przy umówionych wynikach stworzyć wielkiego, sportowego widowiska. Strzeliliśmy dzisiaj sześć goli i wszyscy mają pretensje. Kibice nas wygwizdali, inni się śmieją. Czy przez jeden mecz mamy stracić przyjaciół? - mówili wyjątkowo zdegustowani piłkarze. Nigdzie nie opublikowany, tajny regulamin spotkań ŁKS i Widzewa, przestał obowiązywać.
Józef Młynarczyk - gdy chciał - bronił najlepiej w Polsce.Gdy jednak wyniki ustalano przy partyjnych stolikach, musiał specjalnie przepuszczać piłkę po rzutach karnych.
ZAPAMIĘTAJ SZCZENIAKU!
Trzy lata po awansie do ekstraklasy Widzew był na fali. To nie była już jakaś prowincjonalna drużynka, lecz doświadczony zespół, doskonale wiedzący, czego chce. Nadal wyróżnikiem była niesamowita chęć wygrywania, momentami za wszelką cenę. Przed kolejnym derby, 30 marca 1978 roku atmosfera była niezwykle gorąca. Na łamach prasy ukazywały się wywiady z Bronisławem Waligórą i Janem Tomaszewskim.
- Gdyby „Szczygła" i "Tomka" podłączyć do kontaktów, to wówczas napięcie podskoczyłoby do 1000 volt! - żartowali działacze, dziennikarze i kibice.
Bohaterowie przedmeczowych zapowiedzi mieli ze sobą na pieńku po jesiennym spotkaniu. Na własnym boisku ŁKS wygrał 2:1 i o mało nie doszło do rękoczynów między szkoleniowcem Widzewa i „człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Za bramką gospodarzy skoczyli do siebie jak dwa czupurne koguty i... na tym - na szczęście - skończyła się wymiana takich uprzejmości.
Za specjalnym zezwoleniem prezesa Sobolewskiego i szkoleniowca gospodarzy, jeden z niżej podpisanych, mógł oglądać mecz z ławki rezerwowych. Cóż się tam działo?!. W 57 minucie spotkania kapitalnym strzałem z odległości najmniej 30. metrów popisał się Krzysztof Surlit. Z wysokości murawy stadionu doskonale było widać, jak uderzona fałszem futbolówka, z olbrzymią szybkością leciała w kierunku bramki „Tomka". Przed Tomaszewskim zmieniła jeszcze kierunek i mimo rozpaczliwej interwencji golkipera reprezentacji, wylądowała w "okienku"! Kibice wstali z miejsc i bili brawo. To był drugi gol dla Widzewa, później jeszcze jednego dorzucił Zbigniew Boniek. Górą był zatem Waligóra!
- Zapamiętaj szczeniaku, żebyś już nigdy w życiu, nie ważył się strzelać takich goli Janowi Tomaszewskiemu! - rzucił przez zęby zdenerwowany porażką bramkarz ŁKS w kierunku strzelca supergola, gdy we dwóch schodzili po meczu do szatni.
Krzysztof Surlit (w głębi w jasnym stroju) nie lękał się nawet największych bramkarskich sław. Najlepiej o sile strzału "Czapki" przekonał się Jan Tomaszewski, który nie potrafił piłki kopniętej z ponad 30 metrów!
MARKI, FRANKI i DOLARY -WSZYSTKO NA NIC
Drużyna Widzewa wystąpiła również w smutnym dla siebie derby, nomen omen, 13. kwietnia 1990 roku, tyle, że nie w piątek. Zespół ŁKS, choć nie błyszczał w ligowych rozgrywkach, usadowił się wygodnie w środku tabeli i mógł - jak twierdzili wtajemniczeni - oddawać punkty zarówno mocarzom jak i słabeuszom piłkarskiej ekstraklasy. Podopieczni wówczas Pawła Kowalskiego, musieli wygrać spotkanie, bo znajdowali się na przedostatnim miejscu. Szczęściu trzeba jednak pomóc. Docierały informacje, że piłkarze zespołu zagrożonego degradacją, czyli Widzewa ogłosili wielką zbiórkę pieniędzy. Uzbierano całkiem niezłą sumkę, na którą składały się marki niemieckie i fińskie, franki szwajcarskie i francuskie, dolary, czeskie korony a nawet... drachmy. Odbyły się podobno rozmowy „na najwyższym piłkarskim szczeblu", w których ze strony ŁKS uczestniczyli przedstawiciele rady drużyny - Jacek Ziober i Sławomir Różycki. Widzewiacy przegrali na boisku przeciwników 0:1 i jedynego gola strzelił „Zorro". Do dzisiaj na temat wyniku krążą różne opowieści. Według jednych pieniędzy było za mało, według drugich jedenastkę z Alei Unii „podparły - i to znaczną kwotę - drużyny także zagrożone spadkiem do drugiej ligi.
- Jesteście ch...! - wykrzyknął po meczu pod adresem schodzących z boiska piłkarzy ŁKS Marek Podsiadło. Tyle widzewiakom jedynie pozostało. Drużyna z charakterem została zdegradowana.
Z WESELA DO... MANCHESTERU!
Znacznie wcześniej, bo zaledwie po roku występów w ekstraklasie, w sezonie 1976/77 piłkarze Widzewa zostali wicemistrzami Polski! Głównym konkurentem do zajęcia drugiej lokaty, premiowanej udziałem w rozgrywkach Pucharu UEFA był Górnik Zabrze. Rywalizacja trwała do ostatniej kolejki. Łodzianie wystąpili na starym boisku Szombierek, położonym obok kopalni „Bytom" i pokonali gospodarzy 1:0, po bramce strzelonej przez Ryszarda Kowenickiego. Nie musieli interesować się rezultatem osiągniętym przez zabrzan. Byli drugą drużyna w kraju! W szatni polały się szampany.
W drodze powrotnej zatrzymali się w częstochowskiej restauracji „Patria". W jednej sali oblewała swój sukces drużyna z Łodzi, w drugiej odbywało się wesele. Gdy wino, i nie tylko, zaczęło szybciej krążyć we krwi, obie bankietujące grupy połączyły się. Panna młoda pamięta do dzisiaj jak wywijali na parkiecie „Murzyn", „Chodak" „Kowena" czy też „Tłoku". Syci wrażeń zamierzali wczesnym rankiem udać się klubowym autokarem do domów. Odjazd jednak opóźnił się. W duszy jednego z upojonych doskonałą zabawą piłkarza odezwała się natura polskiego szlachcica. Zmierzając do wyjścia zrzucał ze stołów co popadło! Za szkody trzeba było zapłacić. Innego wyjścia nie było. Obsługa restauracji otrzymała odpowiednią rekompensatę. O tym wydarzeniu pamięta się w Częstochowie do dzisiaj. I gdy w drzwiach „Pań" pojawia się teraz ekipa Widzewa, witana jest z otwartymi ramionami! Wtedy jeszcze świeżo upieczeni srebrni medaliści ligi nie wiedzieli, że w Pucharze UEFA przyjdzie rywalizować zespołowi z charakterem z Manchesterem City i PSV Eindhoven.
A o debiucie łodzian w europejskich pucharach - już w kolejnych odcinkach.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Przeglądu Sportowego".
A w czwartkowym numerze odcinek:
ZWYCIĘSKI REMIS W MANCHESTERZE
w którym między innymi:
*Mieszane uczucia trenerów
*Zasłużyli na wysoką porażkę?
*Główna rola Waligóry
*Do przerwy 0:1
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 9 - ZWYCIĘSKI REMIS W MANCZESTERZE
WSZYSTKO, co po raz pierwszy przeżywamy w życiu - jest szczególne, a w każdym razie tak zostaje zarejestrowane w pamięci. Jest najtrudniejsze, bo nie-znane, i najpiękniejsze jednocześnie - ponieważ dostarcza nowych wrażeń. W przypadku Widzewa, który zaczął się liczyć na krajowym rynku, zupełnie nowym wyzwaniem był start w rozgrywkach o europejskie puchary. W Łodzi cieszono się bardzo z przepustek - po wywalczeniu wicemistrzostwa kraju - do międzynarodowych sprawdzianów, ale jednocześnie obawiano konfrontacji z zagranicznymi rywalami. Przede wszystkim sportowego i organizacyjnego blamażu. Wszyscy - prezes Ludwik Sobolewski, trener Bronisław Wali-góra, a przede wszystkim piłkarze - liczyli na udany debiut, bardzo chcieli pokazać się z jak najlepszej strony. Tyle, że nowy
sezon rozpoczęli fatalnie, wlekli się w ogonie ligowej tabeli. Nie potrafili zwyciężać na krajowym podwórku, jak więc myśleć o podboju Europy?! Tym bardziej, że los wcale nie zamierzał ułatwiać zadania graczom RTS - już na dzień dobry umiejętności mieli sprawdzić Brytyjczycy z Manchesteru City! Tylko najbardziej niepoprawni optymiści, lub zgoła szaleńcy, mogli wierzyć w triumf widzewiaków. Jak bowiem ostatni wówczas zespół polskiej ligi może sobie poradzić w dwumeczu z liderem uznawanej za najlepszą na Starym Kontynencie angielskiej ekstraklasy? A przecież nigdy wcześniej jedenastka znad Wisły nie zdołała wyeliminować z pucharowych gier drużyny z ojczyzny futbolu. Nic więc dziwnego, że w Manchesterze wyniki losowania przyjęto z nieskrywanym zadowoleniem. - Gdzie jest ta Łódź, jak tam dojechać - pytali pogardliwie przeciwnicy, którzy zamierzali strzelić łodzianom przynajmniej pięć goli w pierwszym spotkaniu, a do Polski przyjechać już tylko w celach turystycznych. W Widzewie zmienił się po pięciu kolej-kach trener - Pawła Kowalskiego zastąpił Bronisław Waligóra. I już po pierwszym treningu załamał ręce, chciał usiąść i płakać. Zespół w ogóle nie był przygotowany do rozgrywek, piłkarze nie mieli szybkości ani wytrzymałości. Jedyną pociechą był fakt, że spodziewa-ny upadek miał nastąpić z wysokiego konia... A jak było na boisku? Angielska buta została - nie po raz pierwszy przez polskich piłkarzy - poskromiona! RTS już w pucharowym debiucie zaprezentował charakter, o którym przez kilka lat było głośno w całej Europie!
MIESZANE UCZUCIA TRENERÓW
Nikt tak naprawdę nie liczył się z możliwością awansu Widzewa, a już najmniej Anglicy. Menedżer Manchesteru, Tony Book, były znakomity piłkarz, miał po losowaniu dość dokładny plan batalii. Był tak pewny siebie, że nie zamierzał niczego zachowywać w tajemnicy - ba, nawet bardzo chętnie podzielił się koncepcją gry z dziennikarzami. W pierwszym spotkaniu jego piłkarze mieli strzelić na początku trzy gole, potem troszeczkę pofolgować i w drugiej połowie dobić widzewiaków jeszcze dwiema bramkami. Szkoleniowiec brytyjskiego zespołu uważał, że taka zaliczka pozwoli w meczu rewanżowym zaprezentować w dalekiej i nieznanej Łodzi, inteligentny i dobry technicznie futbol. Plan był zupełnie nieskomplikowany, podobny do schematycznej gry Wyspiarzy. Mecz z Polakami miał być jedynie przetarciem przed kolejnymi, poważnymi już przeprawami.
W Widzewie nastroje po losowaniu były zupełnie inne. Waligóra jeszcze dwa miesiące przed spotkaniami z Manchesterem nawet nie śnił o prowadzeniu zespołu wicemistrzów Polski. Od zawsze związany przecież z Zawiszą i Bydgoszczą, gdzie spędził 21 lat. Pierwsze 12 sezonów był zawodnikiem, później - trenerem „odkurzanym" co jakiś czas, przede wszystkim w trudnych momentach. Przez cały okres pracował jeszcze w zakładach „Eltra" jako kierownik wydziału produkcyjnego. I to nie malowany lub przyniesiony w teczce - miał ku temu kwalifikacje. Skończył bowiem studia chemiczne na uniwersytecie w Toruniu, a wykształcenie trenerskie zdobył dopiero potem, na dwuletnim kursie w Poznaniu. Na tyle pojął arkana szkoleniowej sztuki, że trzykrotnie watował Zawiszę przed spadkiem z drugiej ligi. Później, gdy nadarzyła się okazja, wyjechał do Świdnika. Wziął bezpłatny urlop w „Eltrze" i przyjął propozycję Avii. Wydawało się, że na zawsze pozostanie trenerem drugoligowym. Długo jednak nie zagrzał miejsca na wschodzie kraju - Sobolewski potrzebował sprawdzonego ratownika, bo Widzew był naprawdę w potrzebie. Już niedługo miał spotkać się ze słynnym Manchesterem, a dostawał baty od wszystkich w polskiej lidze. Waligóra z ciężkim sercem zdecydował się zerwać umowę w Świdniku, gdzie oficjalnie był jedynie koordynatorem. Przekonała go - jak sam stwierdził - konfrontacja ze sławnym angielskim klubem. Wiedział, te próba będzie ciężka, nawet bardzo, ale chciał się przekonać, jak gra się mecze, o których mówi cała Polska.
Bronisław Waligóra (z lewej) był utalentowanym... chemikiem! Na futbolu znał się jednak jak mało kto. Wymagał od piłkarzy bardzo dużo, ale potrafił wymyśleć - jako pierwszy trener polskiego zespołu klubowego - skuteczną strategię na Anglików. Dlatego Tadeusz Gapiński (z prawej) i pozostali widzewiacy bardzo szanowali szkoleniowca.
ZASŁUŻYLI NA WYSOKA PORAŻKĘ?
A jak przyjęli losowanie piłkarze Widzewa? W ów słoneczny wrześniowy dzień, gdy w Genewie przydzielano wszystkim pucharowiczom pary, wicemistrzowie kraju przebywali na zgrupowaniu w Kamieniu. Specjalnie przerwano poranny trening, by - dzięki radiowemu przekazowi - wszyscy zawodnicy, trenerzy oraz działacze obecni na obozie poznali rywala. Cała ekipa udała się do kawiarenki i tam w skupieniu Łodzianie czekali na pierwszego europejskiego rywala.
- Kiedy słyszymy, że naszym rywalem w rozgrywkach UEFA będzie Manchester City, cichniemy jeszcze bardziej, twarze niektórych zawodników bledną - wspominał po latach Zbigniew Boniek. - Jesteśmy dumni, ale chyba przerażeni. Znamy swoją cenę, lecz wolelibyśmy, aby w tak ważnym międzynarodowym debiucie spotkać się najpierw z mniej znanym, skandynawskim lub greckim zespołem. Tymczasem Manchester City, klub o świetnych tradycjach, czołówka brytyjskiej ekstraklasy, drużyna bez słabych punktów, naszpikowana asami...
Momentalnie widzewiacy przypomnieli sobie, że rywale dwukrotnie okazali się za silni dla wspaniałego Górnika Zabrze z początku lat 70-tych. Najpierw, w 1970 roku, zwyciężyli w finale (sic!) Pucharu Zdobywców Pucharów 2:1, a w następnym sezonie los zetknął oba zespoły już w ćwierćfinale. Na śląsku górą byli Polacy, wygrali 2:0. W rewanżu Manchester odrobił straty. Trzeba było, wedle obowiązujących wówczas przepisów, rozegrać dodatkowe spotkanie. Angielski zespół triumfował w Kopenhadze 3:1. - Nie ma się co przejmować! Zasłużyliśmy na to, by z Manchesterem nawet wysoko przegrać! - krzyknął tuż po losowaniu jeden z widzewiaków. - Żeby jechać do Anglii, trzeba było najpierw wykazać się w polskiej lidze!
GŁÓWNA ROLA WALIGÓRY
Waligóra traktował spotkania z Manchesterem zupełnie inaczej niż piłkarze - w końcu nie po to został Ściągnięty do Widzewa, by łodzianie dostali sromotne baty. A zadanie miał naprawdę niełatwe. Drużyna była bez formy, na dodatek - po kolejnych ligowych porażkach - panowała fatalna atmosfera. Nikt jednak nie wymagał od nowego trenera cudów, nie chciał na siłę awansu do drugiej rundy. Podstawowe zadanie było zupełnie inne - utrzymanie w ekstraklasie. Przyzwoity wynik, niezbyt wysokie porażki w meczach z Manchesterem, były do przyjęcia. Na przygotowania i nadrabianie strat było niewiele, bardzo niewiele czasu. - Gdy pan Bronek sprawdził naszą szybkość i wytrzymałość, załamał ręce - wspominał po latach Boniek - Odbyło się wtedy pierwsze z wielu przedstawień, w którym nasz trener z wprawą grał główną rolę. Najpierw dowiedzieliśmy się, ze słowa Waligóry są święte, a jego polecenia - najwyższym rozkazem. Po chwili wszyscy odpowiadaliśmy na pytanie, czy czujemy się dobrze przygotowani do sezonu. Milczeliśmy, bo przypominaliśmy raczej towarzystwo wzajemnej adoracji, niż wyczynową grupę sportowców. Tak zaczął się kołowrót u widzewiaków. Zaczęli ćwiczyć dwa razy dziennie - w Spale i na stadionie przy Armii Czerwonej. Piłkarze zaufali trenerowi i nie żałowali. Wysiłek opłacał się, stracony czas zdążyli dogonić w miarę szybko, jeszcze przed spotkaniami z Manchesterem. A zyskali coś jeszcze oprócz kondycji - Waligóra nauczył łódzkich piłkarzy taktycznej dyscypliny, która była jedną z dróg do wygrania dwumeczu z Anglikami.
DO PRZERWY 0:1
Widzewiacy, choć nikt na nich nie stawiał - na Wyspy nie polecieli reporterzy telewizyjni i zaledwie kilku przedstawicieli prasy, bo wszyscy spodziewali się klęski - bardzo chcieli odbić ligowe niepowodzenia na sławniejszych rywalach. Zdawali sobie sprawę, że naukę geografii najlepiej zacząć na boisku. Zostali zresztą dodatkowo zmobilizowani, ponieważ w jednej z angielskich gazet zamieszczono zdjęcie... konnej dorożki, jako podstawowego środka lokomocji w Łodzi. Tego było już za wiele! A polska prasa sportowa podpuszczała: - Jeśli Widzew wyeliminuje Manchester, wówczas miasto rywali będzie można nazwać.. angielską Łodzią. Wcześniej podkreślano, że Łódź jest „polskim Manchesterem" ze względu na dominację przemysłu włókienniczego w obu miastach.
Polacy rozegrali mecz w następującym składzie: Burzyński - Kostrzewiński, Janas, Grębosz, Chodakowski, Możejko, Rozborski, Boniek, Tłokiński - Kowenicki, Gapiński (67 Krawczyk).
Stanisław Burzyński namiętnie grywał w tenisa. Dzięki "uzupełniającym sportom" potrafił się znakomicie skoncentrować. Także w Manchesterze, gdzie jako jedyny nie przestraszył się na początku spotkania sławnych przeciwników.
Początek spotkania nie był udany w wykonaniu widzewiaków. Jedynie Stanisław Burzyński od początku spisywał się znakomicie, pozostałych sparaliżował strach. W 11 minucie było 1:0, a łodzianie pierwszy raz strzelali na bramkę Joe Corrigana dopiero w 25 minucie. I jakby się wówczas przebudzili, bo wcześniej trwało oblężenie pola karnego Polaków. Wynik utrzymał się do przerwy. Był korzystny dla Polaków, przecież w tym momencie - wedle słów Booka - miało być już co najmniej 3:0.
Po zmianie stron Anglicy szturmowali tak, jak na początku spotkania. - Czyżby pozostawała nam tylko obrona? - wspominał po latach Boniek. - Przyciśnięci do pola karnego, wybijamy piłkę z trudem, byle dalej. I oto ostry strzał. Wiem, że to jest siódmy metr, pole karne. Uderzam na oślep - fatalnie! Wprost pod nogi Keegana. Ten nie czeka ani sekundy, strzela, jeszcze nogę wystawia Channon i Burzyński pada bezradny. 2:0.
Była 51 minuta. 45 tysięcy zgromadzonych na Main Road kibiców liczyło, te w tym momencie spełni się przepowiednia menedżera Manchesteru - padną jeszcze co najmniej trzy gole dla gospodarzy. No, przynajmniej dwa. I rzeczywiście padły, tyle że widzewiacy - Boniek konkretnie - skorygowali plany Booka; to drużyna Waligóry zdobyła dwie bramki i doprowadziła do remisu!
O szczegółach i metamorfozie Widzewa w drugiej połowie - już jutro.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Sportowca" oraz książki Zbigniewa Bońka „Na polu karnym".
A w piątkowym numerze odcinek:
ZDMUCHNIĘTE SNY TONY'EGO BOOKA
w którym między innymi:
*Popis "Czerwonego diabła"
*Zadyma przed szatnią
*Bankietowe łzy wzruszenia
*Żart na dobry początek
*Brytyjczycy wyjeżdzali z płaczem
*Kulinarne upodobania Waligóry
WSZYSTKO, co po raz pierwszy przeżywamy w życiu - jest szczególne, a w każdym razie tak zostaje zarejestrowane w pamięci. Jest najtrudniejsze, bo nie-znane, i najpiękniejsze jednocześnie - ponieważ dostarcza nowych wrażeń. W przypadku Widzewa, który zaczął się liczyć na krajowym rynku, zupełnie nowym wyzwaniem był start w rozgrywkach o europejskie puchary. W Łodzi cieszono się bardzo z przepustek - po wywalczeniu wicemistrzostwa kraju - do międzynarodowych sprawdzianów, ale jednocześnie obawiano konfrontacji z zagranicznymi rywalami. Przede wszystkim sportowego i organizacyjnego blamażu. Wszyscy - prezes Ludwik Sobolewski, trener Bronisław Wali-góra, a przede wszystkim piłkarze - liczyli na udany debiut, bardzo chcieli pokazać się z jak najlepszej strony. Tyle, że nowy
sezon rozpoczęli fatalnie, wlekli się w ogonie ligowej tabeli. Nie potrafili zwyciężać na krajowym podwórku, jak więc myśleć o podboju Europy?! Tym bardziej, że los wcale nie zamierzał ułatwiać zadania graczom RTS - już na dzień dobry umiejętności mieli sprawdzić Brytyjczycy z Manchesteru City! Tylko najbardziej niepoprawni optymiści, lub zgoła szaleńcy, mogli wierzyć w triumf widzewiaków. Jak bowiem ostatni wówczas zespół polskiej ligi może sobie poradzić w dwumeczu z liderem uznawanej za najlepszą na Starym Kontynencie angielskiej ekstraklasy? A przecież nigdy wcześniej jedenastka znad Wisły nie zdołała wyeliminować z pucharowych gier drużyny z ojczyzny futbolu. Nic więc dziwnego, że w Manchesterze wyniki losowania przyjęto z nieskrywanym zadowoleniem. - Gdzie jest ta Łódź, jak tam dojechać - pytali pogardliwie przeciwnicy, którzy zamierzali strzelić łodzianom przynajmniej pięć goli w pierwszym spotkaniu, a do Polski przyjechać już tylko w celach turystycznych. W Widzewie zmienił się po pięciu kolej-kach trener - Pawła Kowalskiego zastąpił Bronisław Waligóra. I już po pierwszym treningu załamał ręce, chciał usiąść i płakać. Zespół w ogóle nie był przygotowany do rozgrywek, piłkarze nie mieli szybkości ani wytrzymałości. Jedyną pociechą był fakt, że spodziewa-ny upadek miał nastąpić z wysokiego konia... A jak było na boisku? Angielska buta została - nie po raz pierwszy przez polskich piłkarzy - poskromiona! RTS już w pucharowym debiucie zaprezentował charakter, o którym przez kilka lat było głośno w całej Europie!
MIESZANE UCZUCIA TRENERÓW
Nikt tak naprawdę nie liczył się z możliwością awansu Widzewa, a już najmniej Anglicy. Menedżer Manchesteru, Tony Book, były znakomity piłkarz, miał po losowaniu dość dokładny plan batalii. Był tak pewny siebie, że nie zamierzał niczego zachowywać w tajemnicy - ba, nawet bardzo chętnie podzielił się koncepcją gry z dziennikarzami. W pierwszym spotkaniu jego piłkarze mieli strzelić na początku trzy gole, potem troszeczkę pofolgować i w drugiej połowie dobić widzewiaków jeszcze dwiema bramkami. Szkoleniowiec brytyjskiego zespołu uważał, że taka zaliczka pozwoli w meczu rewanżowym zaprezentować w dalekiej i nieznanej Łodzi, inteligentny i dobry technicznie futbol. Plan był zupełnie nieskomplikowany, podobny do schematycznej gry Wyspiarzy. Mecz z Polakami miał być jedynie przetarciem przed kolejnymi, poważnymi już przeprawami.
W Widzewie nastroje po losowaniu były zupełnie inne. Waligóra jeszcze dwa miesiące przed spotkaniami z Manchesterem nawet nie śnił o prowadzeniu zespołu wicemistrzów Polski. Od zawsze związany przecież z Zawiszą i Bydgoszczą, gdzie spędził 21 lat. Pierwsze 12 sezonów był zawodnikiem, później - trenerem „odkurzanym" co jakiś czas, przede wszystkim w trudnych momentach. Przez cały okres pracował jeszcze w zakładach „Eltra" jako kierownik wydziału produkcyjnego. I to nie malowany lub przyniesiony w teczce - miał ku temu kwalifikacje. Skończył bowiem studia chemiczne na uniwersytecie w Toruniu, a wykształcenie trenerskie zdobył dopiero potem, na dwuletnim kursie w Poznaniu. Na tyle pojął arkana szkoleniowej sztuki, że trzykrotnie watował Zawiszę przed spadkiem z drugiej ligi. Później, gdy nadarzyła się okazja, wyjechał do Świdnika. Wziął bezpłatny urlop w „Eltrze" i przyjął propozycję Avii. Wydawało się, że na zawsze pozostanie trenerem drugoligowym. Długo jednak nie zagrzał miejsca na wschodzie kraju - Sobolewski potrzebował sprawdzonego ratownika, bo Widzew był naprawdę w potrzebie. Już niedługo miał spotkać się ze słynnym Manchesterem, a dostawał baty od wszystkich w polskiej lidze. Waligóra z ciężkim sercem zdecydował się zerwać umowę w Świdniku, gdzie oficjalnie był jedynie koordynatorem. Przekonała go - jak sam stwierdził - konfrontacja ze sławnym angielskim klubem. Wiedział, te próba będzie ciężka, nawet bardzo, ale chciał się przekonać, jak gra się mecze, o których mówi cała Polska.
Bronisław Waligóra (z lewej) był utalentowanym... chemikiem! Na futbolu znał się jednak jak mało kto. Wymagał od piłkarzy bardzo dużo, ale potrafił wymyśleć - jako pierwszy trener polskiego zespołu klubowego - skuteczną strategię na Anglików. Dlatego Tadeusz Gapiński (z prawej) i pozostali widzewiacy bardzo szanowali szkoleniowca.
ZASŁUŻYLI NA WYSOKA PORAŻKĘ?
A jak przyjęli losowanie piłkarze Widzewa? W ów słoneczny wrześniowy dzień, gdy w Genewie przydzielano wszystkim pucharowiczom pary, wicemistrzowie kraju przebywali na zgrupowaniu w Kamieniu. Specjalnie przerwano poranny trening, by - dzięki radiowemu przekazowi - wszyscy zawodnicy, trenerzy oraz działacze obecni na obozie poznali rywala. Cała ekipa udała się do kawiarenki i tam w skupieniu Łodzianie czekali na pierwszego europejskiego rywala.
- Kiedy słyszymy, że naszym rywalem w rozgrywkach UEFA będzie Manchester City, cichniemy jeszcze bardziej, twarze niektórych zawodników bledną - wspominał po latach Zbigniew Boniek. - Jesteśmy dumni, ale chyba przerażeni. Znamy swoją cenę, lecz wolelibyśmy, aby w tak ważnym międzynarodowym debiucie spotkać się najpierw z mniej znanym, skandynawskim lub greckim zespołem. Tymczasem Manchester City, klub o świetnych tradycjach, czołówka brytyjskiej ekstraklasy, drużyna bez słabych punktów, naszpikowana asami...
Momentalnie widzewiacy przypomnieli sobie, że rywale dwukrotnie okazali się za silni dla wspaniałego Górnika Zabrze z początku lat 70-tych. Najpierw, w 1970 roku, zwyciężyli w finale (sic!) Pucharu Zdobywców Pucharów 2:1, a w następnym sezonie los zetknął oba zespoły już w ćwierćfinale. Na śląsku górą byli Polacy, wygrali 2:0. W rewanżu Manchester odrobił straty. Trzeba było, wedle obowiązujących wówczas przepisów, rozegrać dodatkowe spotkanie. Angielski zespół triumfował w Kopenhadze 3:1. - Nie ma się co przejmować! Zasłużyliśmy na to, by z Manchesterem nawet wysoko przegrać! - krzyknął tuż po losowaniu jeden z widzewiaków. - Żeby jechać do Anglii, trzeba było najpierw wykazać się w polskiej lidze!
GŁÓWNA ROLA WALIGÓRY
Waligóra traktował spotkania z Manchesterem zupełnie inaczej niż piłkarze - w końcu nie po to został Ściągnięty do Widzewa, by łodzianie dostali sromotne baty. A zadanie miał naprawdę niełatwe. Drużyna była bez formy, na dodatek - po kolejnych ligowych porażkach - panowała fatalna atmosfera. Nikt jednak nie wymagał od nowego trenera cudów, nie chciał na siłę awansu do drugiej rundy. Podstawowe zadanie było zupełnie inne - utrzymanie w ekstraklasie. Przyzwoity wynik, niezbyt wysokie porażki w meczach z Manchesterem, były do przyjęcia. Na przygotowania i nadrabianie strat było niewiele, bardzo niewiele czasu. - Gdy pan Bronek sprawdził naszą szybkość i wytrzymałość, załamał ręce - wspominał po latach Boniek - Odbyło się wtedy pierwsze z wielu przedstawień, w którym nasz trener z wprawą grał główną rolę. Najpierw dowiedzieliśmy się, ze słowa Waligóry są święte, a jego polecenia - najwyższym rozkazem. Po chwili wszyscy odpowiadaliśmy na pytanie, czy czujemy się dobrze przygotowani do sezonu. Milczeliśmy, bo przypominaliśmy raczej towarzystwo wzajemnej adoracji, niż wyczynową grupę sportowców. Tak zaczął się kołowrót u widzewiaków. Zaczęli ćwiczyć dwa razy dziennie - w Spale i na stadionie przy Armii Czerwonej. Piłkarze zaufali trenerowi i nie żałowali. Wysiłek opłacał się, stracony czas zdążyli dogonić w miarę szybko, jeszcze przed spotkaniami z Manchesterem. A zyskali coś jeszcze oprócz kondycji - Waligóra nauczył łódzkich piłkarzy taktycznej dyscypliny, która była jedną z dróg do wygrania dwumeczu z Anglikami.
DO PRZERWY 0:1
Widzewiacy, choć nikt na nich nie stawiał - na Wyspy nie polecieli reporterzy telewizyjni i zaledwie kilku przedstawicieli prasy, bo wszyscy spodziewali się klęski - bardzo chcieli odbić ligowe niepowodzenia na sławniejszych rywalach. Zdawali sobie sprawę, że naukę geografii najlepiej zacząć na boisku. Zostali zresztą dodatkowo zmobilizowani, ponieważ w jednej z angielskich gazet zamieszczono zdjęcie... konnej dorożki, jako podstawowego środka lokomocji w Łodzi. Tego było już za wiele! A polska prasa sportowa podpuszczała: - Jeśli Widzew wyeliminuje Manchester, wówczas miasto rywali będzie można nazwać.. angielską Łodzią. Wcześniej podkreślano, że Łódź jest „polskim Manchesterem" ze względu na dominację przemysłu włókienniczego w obu miastach.
Polacy rozegrali mecz w następującym składzie: Burzyński - Kostrzewiński, Janas, Grębosz, Chodakowski, Możejko, Rozborski, Boniek, Tłokiński - Kowenicki, Gapiński (67 Krawczyk).
Stanisław Burzyński namiętnie grywał w tenisa. Dzięki "uzupełniającym sportom" potrafił się znakomicie skoncentrować. Także w Manchesterze, gdzie jako jedyny nie przestraszył się na początku spotkania sławnych przeciwników.
Początek spotkania nie był udany w wykonaniu widzewiaków. Jedynie Stanisław Burzyński od początku spisywał się znakomicie, pozostałych sparaliżował strach. W 11 minucie było 1:0, a łodzianie pierwszy raz strzelali na bramkę Joe Corrigana dopiero w 25 minucie. I jakby się wówczas przebudzili, bo wcześniej trwało oblężenie pola karnego Polaków. Wynik utrzymał się do przerwy. Był korzystny dla Polaków, przecież w tym momencie - wedle słów Booka - miało być już co najmniej 3:0.
Po zmianie stron Anglicy szturmowali tak, jak na początku spotkania. - Czyżby pozostawała nam tylko obrona? - wspominał po latach Boniek. - Przyciśnięci do pola karnego, wybijamy piłkę z trudem, byle dalej. I oto ostry strzał. Wiem, że to jest siódmy metr, pole karne. Uderzam na oślep - fatalnie! Wprost pod nogi Keegana. Ten nie czeka ani sekundy, strzela, jeszcze nogę wystawia Channon i Burzyński pada bezradny. 2:0.
Była 51 minuta. 45 tysięcy zgromadzonych na Main Road kibiców liczyło, te w tym momencie spełni się przepowiednia menedżera Manchesteru - padną jeszcze co najmniej trzy gole dla gospodarzy. No, przynajmniej dwa. I rzeczywiście padły, tyle że widzewiacy - Boniek konkretnie - skorygowali plany Booka; to drużyna Waligóry zdobyła dwie bramki i doprowadziła do remisu!
O szczegółach i metamorfozie Widzewa w drugiej połowie - już jutro.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Sportowca" oraz książki Zbigniewa Bońka „Na polu karnym".
A w piątkowym numerze odcinek:
ZDMUCHNIĘTE SNY TONY'EGO BOOKA
w którym między innymi:
*Popis "Czerwonego diabła"
*Zadyma przed szatnią
*Bankietowe łzy wzruszenia
*Żart na dobry początek
*Brytyjczycy wyjeżdzali z płaczem
*Kulinarne upodobania Waligóry
- dn
- Klub 1910
- Posty: 1074
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 6:11 pm
- Lokalizacja: Trójmiasto.
Re: Pęknięty Widzew
czekamy.... Świetnie się to czyta.swistak pisze:]
A w piątkowym numerze odcinek:
ZDMUCHNIĘTE SNY TONY'EGO BOOKA
w którym między innymi:
*Popis "Czerwonego diabła"
*Zadyma przed szatnią
*Bankietowe łzy wzruszenia
*Żart na dobry początek
*Brytyjczycy wyjeżdzali z płaczem
*Kulinarne upodobania Waligóry
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 10 - ZDMUCHNIĘTE SNY TONY'EGO BOOKA
PO REMISIE na Maine Road, łodzianie mieli duże szanse na wyeliminowanie faworyzowanego Manchesteru City. Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, że spotkanie na boisku Widzewa nie będzie spacerkiem - Anglicy znani są przecież z tego, iż walczą do końca, niejednokrotnie w beznadziejnej, wydawałoby się, sytuacji. Po meczu u siebie zostali nieco sprowadzeni na ziemię, ale jeszcze nie stracili rezonu. Tony Book, menedżer wyspiarskiej drużyny, miał dosyć kwaśną minę, lecz twierdził pewnie, że jeszcze nic straconego. - Widzew jest na ostatnim miejscu w polskiej lidze, Manchester na pierwszym w angielskiej, więc w rewanżu, w Polsce, sprawiedliwości stanie się zadość - stwierdził na pomeczowej konferencji prasowej. - Wygra drużyna lepsza, bardziej znana, remis w Manchesterze tylko zdopinguje moich zawodników do twardej, ostrej walki. Bronisław Waligóra, trener Widzewa, był znacznie spokojniejszy. Nie chciał tylko, by jego zespół przegrał. I defensywnej taktyce podporządkował wszystkie posunięcia. Miał rację - gospodarze nie musieli za wszelką cenę dążyć do zwycięstwa, bo do awansu wystarczał remis. Bezbramkowy albo 1:1. I ubiegający się dopiero o mołojecką sławę łodzianie dokonali rzeczy, zdawałoby się, niemożliwej - wyeliminowali angielski zespół z pucharowych rozgrywek! Przed nimi podobna sztuka nie powiodła się żadnej polskiej drużynie.
POPIS „CZERWONEGO DIABŁA"
A jak wyglądała końcówka meczu w Manchesterze? Relacjonował Zbigniew Boniek: - Anglicy tracą spokój, ich łokcie wbijają się w nasze żebra. Ich nogi już nie tylko idą za piłką. Po jednym z fauli Kowenicki, znajdując się trzydzieści metrów od bramki, błyskawicznie wykonuje rzut wolny. Podaje do mnie, a ja niewiele myśląc trzepnąłem piłkę w kierunku Corrigana. Bramkarz rozciąga się jak długi - plika wpada do siatki. Piękny gol, jaki nieczęsto się ogląda, ale nie mam czasu na rozmyślania. Anglicy niemal natychmiast nie poprawiają rezultatu!
Gra coraz bardziej zaostrza się. Zdajemy sobie sprawę, że musimy wykorzystać zdenerwowanie przeciwników. Okazja nadana się w 76 minucie. środkiem boiska pędzi Krawczyk, ma sporo sił, gdyż wszedł dopiero w drugiej połowie. Mija obrońców Manchesteru, znakomity Watson jest bezradny i fauluje! Karny!!! Kto jednak będzie strzelać? Ani ja, ani nikt z moich kolegów nie chce podejść do piłki. Wreszcie Rozborski lub Chodakowski mówi: „Zbyszku, strzelaj ty! Jeśli nie strzelisz -trudno!". Zespół daje mi szansę, daje nawet coś więcej - dowód zaufania.
Wiem, że odzyskuję pełną świadomość, gdy koledzy ściskają mnie i mówią mile słowa. Ponoć strzeliłem jak wyga - bramkarz rzucił się w prawy róg, piłka poszła w przeciwny. A więc 2:2! Takiego wyniku żadna z polskich klubowych drużyn nie zdołała na angielskich boiskach uzyskać.
Mecz się kończy, ale nie kończy się walka. Donahy w ostatniej minucie kopie Bońka bez piłki. Dostaje czerwoną kartkę. A następnego dnia miejscowe gazety napisały: „Polacy zamęczyli Manchester" oraz „Czerwony Diabeł zdmuchnął sen Tony'ego Booka o potędze". Tytułowym monstrum był, oczywiście, Baniek, który skromnie przyznał - To nie ja zwyciężyłem, tylko cała drużyna. Zwyciężył Widzew!
"Czerwony Diabeł" - Zbigniew Boniek w akcji. Widzewiak pokazał Anglikom jak Polacy potrafią grać w piłkę.
ZADYMA PRZED SZATNIĄ
Pierwszy kontakt łodzian z angielskim futbolem zakończył się więc pomyślnie. Nie przestraszyli się łokci i brutalnej gry rywali. Przeciwnicy stracili nie tylko punkt i premie, ale także Donahy'ego, który bez piłki kopnął Bońka. Mylą się jednak wszyscy, którzy sądzą, że na tym emocje się skończyły. Otóż w drodze do szatni sfrustrowani Anglicy postanowili... pobić niesfornych Polaków, którzy śmieli upokorzyć gospodarzy przed czterdziestopięciotysięczną widownią. Widzewiacy nie przestraszyli się jednak brutali i odpłacili pięknym za nadobne. Podobno w wymianie ciosów uczestniczył także trener Waligóra, który był dumny z podopiecznych oraz w pełni się solidaryzował z piłkarzami. I właśnie tak należało postąpić, w przeciwnym wypadku Wyspiarze próbowaliby zastraszyć łodzian także w Polsce. Nie wiedzieli jednak na co się porwali. - Zastraszyć drużynę z charakterem? - zapytywał po latach Zdzisław Kostrzewiński, który w spotkaniu rewanżowym zaimponował rywalom odpornością na ból. - Nigdy!
BANKIETOWE ŁZY WZRUSZENIA
Gracze RTS znali już swoją wartość. Zdawali sobie sprawę, te osiągnęli historyczny sukces i oczywiście... odpowiednio uczcili okazję. Zabawili się na całego w Anglii, zaprosili do fetowania remisu także nielicznych, będących na meczu z ekipą, dziennikarzy. Wielki dzień wymagał godnego potraktowania. - Jednak najbardziej zdziwiliśmy się po wylądowaniu na warszawskim Okęciu - stwierdził Kostrzewiński. - Nigdy nie odnieśliśmy wcześniej międzynarodowego sukcesu, nie wiedzieliśmy więc jak wita się bohaterów. A nas potraktowano w sposób szczególny - na przylot oczekiwały setki kibiców z kwiatami. Niejednemu poleciała łza wzruszenia. Choćby dla takiej chwili warto byto wykonywać ciężką pracę pod kierunkiem Waligóry!
ŻART NA DOBRY POCZĄTEK
Butni Anglicy dowiedzieli się wreszcie gdzie jest Łódź. I nie musieli po mieście jeździć konnymi powozami, jak sądzili. Przyjechali po zwycięstwo i wcale tego nie kryli. Teraz jednak już żaden z widzewiaków nie przestraszył się renomowanych rywali. A Stanisław Burzyński, główny obok Bońka bohater z Manchesteru, zdobył się nawet na żart. -Trenerze, z chęcią kupię tę kartkę z wyrysowaną taktyką - stwierdził na odprawie. -Tak jest zapełniona, tyle tam zawijasów, że można uznać ją za dzieło sztuki. Wystarczy oprawić w ramy I może uchodzić za współczesny obraz. Waligóra wcale się nie obraził. Odpowiednio psychicznie nastawił drużynę i był spokojny o wynik. Łodzianie rozegrali spotkanie rewanżowe w niemal niezmienionym składzie: Burzyński - Kostrzewiński, Janas, Grębosz, Zawadzki, Chodakowski -Tłokiński, Rozborski, Boniek - Kowenicki (62 Krawczyk), Gapiński.
Na stadion ŁKS przybyło aż 35 tysięcy sympatyków Widzewa, by dopingować pupili. Gra była bardzo ostra, Book próbował najpierw krzyków, później - w szatni - dwukrotnie podwyższył premie za wyeliminowanie Polaków, na koniec wyzywał podopiecznych od bękartów. Wszystko zdało się jednak na nic. Nawet brutalna gra nie pomogła - mecz zakończył się bezbramkowym remisem, który promował RTS. - Nie spodziewałem się tak twardej i agresywnej walki w obronie - przyznał brytyjski menedżer. - Tego nie spotyka się nawet u nas, w Anglii.
BRYTYJCZYCY WYJEŻDŻALI Z PŁACZEM
Book jako jedyny z ekipy rywali zachował się jak mężczyzna. Piłkarze Manchesteru płakali bowiem w szatni i całą drogę z Łodzi do Warszawy w autokarze. Za utraconą sławą i pieniędzmi. Zapłacili dużą cenę za zlekceważenie przeciwnika i schematyczne, pozbawione finezji ataki. - Brytyjski upór przezwyciężyliśmy polskim męstwem - powie po latach Boniek. - Zdaliśmy ważny egzamin, przeszliśmy do wyższej, futbolowej klasy. Promocja do kolejnej rundy nie była jednak bezbolesna - wszyscy widzewiacy dzień po meczu poruszali się z trudem: Boniek nie miał siły wstać z łóżka, a najbardziej poszkodowany Kostrzewiński miał ślady korków na kaiku i kilkanaście szwów na łydce. - Kwadrans przed końcem meczu jeden z rywali rozharatał mi nogę -przypomniał po latach ,,Dziadek". - Myślał, że już nie wrócę do gry. I bardzo się pomylił - po opatrzeniu ponownie blokowałem akcje Anglików, dotrwałem na boisku do końcowego gwizdka. Dopiero później nasz lekarz dokładnie pozszywał rozciętą nogę. A po trzech dniach grałem już w spotkaniu ligowym. Czy dzisiejsze gwiazdy wykazałyby się podobnym charakterem?
Zdzisław Kostrzewiński zadziwił zawodników Manchesteru City twardym charakterem. Pewnie dzięki niezłomności woli i szczęściu przeżył także upadek z wysokości szóstego piętra, gdy był w USA! Skończyło się jedynie na widocznym na zdjęciu opatrunku.
KULINARNE UPODOBANIA WALIGÓRY
Wicemistrzowie kraju wyeliminowali sławnych rywali w pierwszej rundzie Pucharu UEFA pewnie też dlatego, by nie.. narażać się szkoleniowcowi. Za czasów Waligóry zawsze było w Widzewie wesoło. Nie tyko po zwycięskich bojach z Manchesterem. Piłkarze nazywali trenera „Szczygłem", ponieważ ciągle świergotał, ciągle miał coś do powiedzenia. No, chyba, że się pogniewał na piłkarzy, a czynił tak zawsze po porażkach. Gdy łodzianie przegrywali w niedzielę, Waligóra nie odzywał się przynajmniej do wtorku. - Była to sroga sankcja, ponieważ trening bez żartów, kpinek i pogaduszek szkoleniowca, to... połowa przyjemności - twierdził Boniek.
A właśnie „Murzyn", nazwany przez angielskich dziennikarzy „Czerwonym diabłem", potrafił najbardziej uprzykrzyć życie krajanowi z Bydgoszczy po wygranym spotkaniu. Widzewiacy dość szybko spostrzegli, że Waligóra jest kulinarnym koneserem. Trener lubił dobrze zjeść, zwłaszcza w drodze powrotnej z wyjazdowych spotkań czy podczas licznych zgrupowań; oprócz hazardu, była to druga miłość szkoleniowca, który szlify zdobywał w Zawiszy. Zawodnicy nie przebierali w środkach, żeby dogryźć trenerowi. Gdy schodził do restauracji, lubił poprzyglądać się potrawom i posmakować. Po zapoznaniu z menu, zamawiał zwykle na przystawkę podwójnego tatara. Już, już zaczynał jeść, już ślinianki pracowały ze zdwojoną energią - Wtem wstawał „Rudy" i bez niepotrzebnych wstępów zaczynał: Aj, jaka ta dziewczyna była nieładna. No i miała pryszcze. Jak by je wycisnąć. A fuj!
Waligórze odchodził wówczas cały apetyt. Zdobywał się jedynie na machnięcie ręką i stwierdzenie: - Ale świnie, co za świnie. I na tym kończył kolację. A piłkarze mogli spokojnie zabierać się do konsumpcji.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Sportowca" oraz książki Zbigniewa Bońka "Na polu karnym".
A w poniedziałek odcinek zatytułowany:
HONOROWE PORAŻKI
w którym między innymi:
*KOSTRZEWIŃSKI POCHWALAŁ... HARAKIRI
*POGWARKI WALIGÓRY Z PYRDOŁEM
*GRĘBOSZA PRZYGODY ZE SPODENKAMI
*OBERKI BOŃKA I PLATINIEGO
PO REMISIE na Maine Road, łodzianie mieli duże szanse na wyeliminowanie faworyzowanego Manchesteru City. Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, że spotkanie na boisku Widzewa nie będzie spacerkiem - Anglicy znani są przecież z tego, iż walczą do końca, niejednokrotnie w beznadziejnej, wydawałoby się, sytuacji. Po meczu u siebie zostali nieco sprowadzeni na ziemię, ale jeszcze nie stracili rezonu. Tony Book, menedżer wyspiarskiej drużyny, miał dosyć kwaśną minę, lecz twierdził pewnie, że jeszcze nic straconego. - Widzew jest na ostatnim miejscu w polskiej lidze, Manchester na pierwszym w angielskiej, więc w rewanżu, w Polsce, sprawiedliwości stanie się zadość - stwierdził na pomeczowej konferencji prasowej. - Wygra drużyna lepsza, bardziej znana, remis w Manchesterze tylko zdopinguje moich zawodników do twardej, ostrej walki. Bronisław Waligóra, trener Widzewa, był znacznie spokojniejszy. Nie chciał tylko, by jego zespół przegrał. I defensywnej taktyce podporządkował wszystkie posunięcia. Miał rację - gospodarze nie musieli za wszelką cenę dążyć do zwycięstwa, bo do awansu wystarczał remis. Bezbramkowy albo 1:1. I ubiegający się dopiero o mołojecką sławę łodzianie dokonali rzeczy, zdawałoby się, niemożliwej - wyeliminowali angielski zespół z pucharowych rozgrywek! Przed nimi podobna sztuka nie powiodła się żadnej polskiej drużynie.
POPIS „CZERWONEGO DIABŁA"
A jak wyglądała końcówka meczu w Manchesterze? Relacjonował Zbigniew Boniek: - Anglicy tracą spokój, ich łokcie wbijają się w nasze żebra. Ich nogi już nie tylko idą za piłką. Po jednym z fauli Kowenicki, znajdując się trzydzieści metrów od bramki, błyskawicznie wykonuje rzut wolny. Podaje do mnie, a ja niewiele myśląc trzepnąłem piłkę w kierunku Corrigana. Bramkarz rozciąga się jak długi - plika wpada do siatki. Piękny gol, jaki nieczęsto się ogląda, ale nie mam czasu na rozmyślania. Anglicy niemal natychmiast nie poprawiają rezultatu!
Gra coraz bardziej zaostrza się. Zdajemy sobie sprawę, że musimy wykorzystać zdenerwowanie przeciwników. Okazja nadana się w 76 minucie. środkiem boiska pędzi Krawczyk, ma sporo sił, gdyż wszedł dopiero w drugiej połowie. Mija obrońców Manchesteru, znakomity Watson jest bezradny i fauluje! Karny!!! Kto jednak będzie strzelać? Ani ja, ani nikt z moich kolegów nie chce podejść do piłki. Wreszcie Rozborski lub Chodakowski mówi: „Zbyszku, strzelaj ty! Jeśli nie strzelisz -trudno!". Zespół daje mi szansę, daje nawet coś więcej - dowód zaufania.
Wiem, że odzyskuję pełną świadomość, gdy koledzy ściskają mnie i mówią mile słowa. Ponoć strzeliłem jak wyga - bramkarz rzucił się w prawy róg, piłka poszła w przeciwny. A więc 2:2! Takiego wyniku żadna z polskich klubowych drużyn nie zdołała na angielskich boiskach uzyskać.
Mecz się kończy, ale nie kończy się walka. Donahy w ostatniej minucie kopie Bońka bez piłki. Dostaje czerwoną kartkę. A następnego dnia miejscowe gazety napisały: „Polacy zamęczyli Manchester" oraz „Czerwony Diabeł zdmuchnął sen Tony'ego Booka o potędze". Tytułowym monstrum był, oczywiście, Baniek, który skromnie przyznał - To nie ja zwyciężyłem, tylko cała drużyna. Zwyciężył Widzew!
"Czerwony Diabeł" - Zbigniew Boniek w akcji. Widzewiak pokazał Anglikom jak Polacy potrafią grać w piłkę.
ZADYMA PRZED SZATNIĄ
Pierwszy kontakt łodzian z angielskim futbolem zakończył się więc pomyślnie. Nie przestraszyli się łokci i brutalnej gry rywali. Przeciwnicy stracili nie tylko punkt i premie, ale także Donahy'ego, który bez piłki kopnął Bońka. Mylą się jednak wszyscy, którzy sądzą, że na tym emocje się skończyły. Otóż w drodze do szatni sfrustrowani Anglicy postanowili... pobić niesfornych Polaków, którzy śmieli upokorzyć gospodarzy przed czterdziestopięciotysięczną widownią. Widzewiacy nie przestraszyli się jednak brutali i odpłacili pięknym za nadobne. Podobno w wymianie ciosów uczestniczył także trener Waligóra, który był dumny z podopiecznych oraz w pełni się solidaryzował z piłkarzami. I właśnie tak należało postąpić, w przeciwnym wypadku Wyspiarze próbowaliby zastraszyć łodzian także w Polsce. Nie wiedzieli jednak na co się porwali. - Zastraszyć drużynę z charakterem? - zapytywał po latach Zdzisław Kostrzewiński, który w spotkaniu rewanżowym zaimponował rywalom odpornością na ból. - Nigdy!
BANKIETOWE ŁZY WZRUSZENIA
Gracze RTS znali już swoją wartość. Zdawali sobie sprawę, te osiągnęli historyczny sukces i oczywiście... odpowiednio uczcili okazję. Zabawili się na całego w Anglii, zaprosili do fetowania remisu także nielicznych, będących na meczu z ekipą, dziennikarzy. Wielki dzień wymagał godnego potraktowania. - Jednak najbardziej zdziwiliśmy się po wylądowaniu na warszawskim Okęciu - stwierdził Kostrzewiński. - Nigdy nie odnieśliśmy wcześniej międzynarodowego sukcesu, nie wiedzieliśmy więc jak wita się bohaterów. A nas potraktowano w sposób szczególny - na przylot oczekiwały setki kibiców z kwiatami. Niejednemu poleciała łza wzruszenia. Choćby dla takiej chwili warto byto wykonywać ciężką pracę pod kierunkiem Waligóry!
ŻART NA DOBRY POCZĄTEK
Butni Anglicy dowiedzieli się wreszcie gdzie jest Łódź. I nie musieli po mieście jeździć konnymi powozami, jak sądzili. Przyjechali po zwycięstwo i wcale tego nie kryli. Teraz jednak już żaden z widzewiaków nie przestraszył się renomowanych rywali. A Stanisław Burzyński, główny obok Bońka bohater z Manchesteru, zdobył się nawet na żart. -Trenerze, z chęcią kupię tę kartkę z wyrysowaną taktyką - stwierdził na odprawie. -Tak jest zapełniona, tyle tam zawijasów, że można uznać ją za dzieło sztuki. Wystarczy oprawić w ramy I może uchodzić za współczesny obraz. Waligóra wcale się nie obraził. Odpowiednio psychicznie nastawił drużynę i był spokojny o wynik. Łodzianie rozegrali spotkanie rewanżowe w niemal niezmienionym składzie: Burzyński - Kostrzewiński, Janas, Grębosz, Zawadzki, Chodakowski -Tłokiński, Rozborski, Boniek - Kowenicki (62 Krawczyk), Gapiński.
Na stadion ŁKS przybyło aż 35 tysięcy sympatyków Widzewa, by dopingować pupili. Gra była bardzo ostra, Book próbował najpierw krzyków, później - w szatni - dwukrotnie podwyższył premie za wyeliminowanie Polaków, na koniec wyzywał podopiecznych od bękartów. Wszystko zdało się jednak na nic. Nawet brutalna gra nie pomogła - mecz zakończył się bezbramkowym remisem, który promował RTS. - Nie spodziewałem się tak twardej i agresywnej walki w obronie - przyznał brytyjski menedżer. - Tego nie spotyka się nawet u nas, w Anglii.
BRYTYJCZYCY WYJEŻDŻALI Z PŁACZEM
Book jako jedyny z ekipy rywali zachował się jak mężczyzna. Piłkarze Manchesteru płakali bowiem w szatni i całą drogę z Łodzi do Warszawy w autokarze. Za utraconą sławą i pieniędzmi. Zapłacili dużą cenę za zlekceważenie przeciwnika i schematyczne, pozbawione finezji ataki. - Brytyjski upór przezwyciężyliśmy polskim męstwem - powie po latach Boniek. - Zdaliśmy ważny egzamin, przeszliśmy do wyższej, futbolowej klasy. Promocja do kolejnej rundy nie była jednak bezbolesna - wszyscy widzewiacy dzień po meczu poruszali się z trudem: Boniek nie miał siły wstać z łóżka, a najbardziej poszkodowany Kostrzewiński miał ślady korków na kaiku i kilkanaście szwów na łydce. - Kwadrans przed końcem meczu jeden z rywali rozharatał mi nogę -przypomniał po latach ,,Dziadek". - Myślał, że już nie wrócę do gry. I bardzo się pomylił - po opatrzeniu ponownie blokowałem akcje Anglików, dotrwałem na boisku do końcowego gwizdka. Dopiero później nasz lekarz dokładnie pozszywał rozciętą nogę. A po trzech dniach grałem już w spotkaniu ligowym. Czy dzisiejsze gwiazdy wykazałyby się podobnym charakterem?
Zdzisław Kostrzewiński zadziwił zawodników Manchesteru City twardym charakterem. Pewnie dzięki niezłomności woli i szczęściu przeżył także upadek z wysokości szóstego piętra, gdy był w USA! Skończyło się jedynie na widocznym na zdjęciu opatrunku.
KULINARNE UPODOBANIA WALIGÓRY
Wicemistrzowie kraju wyeliminowali sławnych rywali w pierwszej rundzie Pucharu UEFA pewnie też dlatego, by nie.. narażać się szkoleniowcowi. Za czasów Waligóry zawsze było w Widzewie wesoło. Nie tyko po zwycięskich bojach z Manchesterem. Piłkarze nazywali trenera „Szczygłem", ponieważ ciągle świergotał, ciągle miał coś do powiedzenia. No, chyba, że się pogniewał na piłkarzy, a czynił tak zawsze po porażkach. Gdy łodzianie przegrywali w niedzielę, Waligóra nie odzywał się przynajmniej do wtorku. - Była to sroga sankcja, ponieważ trening bez żartów, kpinek i pogaduszek szkoleniowca, to... połowa przyjemności - twierdził Boniek.
A właśnie „Murzyn", nazwany przez angielskich dziennikarzy „Czerwonym diabłem", potrafił najbardziej uprzykrzyć życie krajanowi z Bydgoszczy po wygranym spotkaniu. Widzewiacy dość szybko spostrzegli, że Waligóra jest kulinarnym koneserem. Trener lubił dobrze zjeść, zwłaszcza w drodze powrotnej z wyjazdowych spotkań czy podczas licznych zgrupowań; oprócz hazardu, była to druga miłość szkoleniowca, który szlify zdobywał w Zawiszy. Zawodnicy nie przebierali w środkach, żeby dogryźć trenerowi. Gdy schodził do restauracji, lubił poprzyglądać się potrawom i posmakować. Po zapoznaniu z menu, zamawiał zwykle na przystawkę podwójnego tatara. Już, już zaczynał jeść, już ślinianki pracowały ze zdwojoną energią - Wtem wstawał „Rudy" i bez niepotrzebnych wstępów zaczynał: Aj, jaka ta dziewczyna była nieładna. No i miała pryszcze. Jak by je wycisnąć. A fuj!
Waligórze odchodził wówczas cały apetyt. Zdobywał się jedynie na machnięcie ręką i stwierdzenie: - Ale świnie, co za świnie. I na tym kończył kolację. A piłkarze mogli spokojnie zabierać się do konsumpcji.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Sportowca" oraz książki Zbigniewa Bońka "Na polu karnym".
A w poniedziałek odcinek zatytułowany:
HONOROWE PORAŻKI
w którym między innymi:
*KOSTRZEWIŃSKI POCHWALAŁ... HARAKIRI
*POGWARKI WALIGÓRY Z PYRDOŁEM
*GRĘBOSZA PRZYGODY ZE SPODENKAMI
*OBERKI BOŃKA I PLATINIEGO
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 11 - HONOROWE PORAŻKI
GDY WIDZEWIACY zaledwie marzyli o pierwszoligowych karierach, myśleli jak to fajnie byłoby podejmować w Łodzi najbardziej renomowane europejskie drużyny klubowe. Los był przychylny pod tym względem już w pierwszym sezonie pucharowych zmagań RTS. Po ciężkich bojach z quasi-dżentelmenami z Manchesteru, wicemistrzowie Polski wylosowali bowiem kolejnego, superatrakcyjnego rywala - PSV Eindhoven! Holenderski zespół, sponsorowany przez znany na całym świecie koncern „Philipsa'', należał do ścisłej europejskiej czołówki. Bardziej atrakcyjnego i trudniejszego przeciwnika było niezmiernie trudno wylosować.
W łódzkim klubie nie załamywano jednak rąk; wprost przeciwnie, kasjer był tak szczęśliwy, jakby trafił „szóstkę" w totolotka i na jego konto przelano okrągły milion złotych. Frekwencja na stadionie ŁKS (boisko Widzewa nie spełniało europejskich norm) była zapewniona! Dokładnie pięć dni przed rozpoczęciem pierwszego meczu z zawodowcami z Kraju Tulipanów, zabrakło biletów. Nie pomagały najlepsze znajomości. Za żadne skarby nie można było nabyć wejściówek. Znacznie wcześniej sprzedano aż 40 tysięcy kart wstępu! To był rekord frekwencji na pucharowych spotkaniach! Więcej widzów przyszło tylko na jeden mecz rozgrywany kiedykolwiek w Łodzi. 10 kwietnia 1976 roku konfrontację Widzewa z GKS Tychy, także na stadionie ŁKS, oglądało około 60 tysięcy kibiców! Siedzieli nawet na bieżni, a fani w pierwszych rzędach dotykali butami linii bocznej boiska...
- Szczęście nam sprzyjało. Dobrze, że w pierwszym spotkaniu występujemy w roli gospodarza. Gorzej byłoby, gdybyśmy najpierw grali w Eindhoven i dostali baty. Wówczas tylko połowa sympatyków piłki nożnej przyszłaby obejrzeć holenderskie gwiazdy. Tymczasem ludzie walą na trybuny drzwiami i oknami. Na parkingu stoją autokary z całej Polski. Może trzeba następnym razem podnieść ceny wejściówek? Holendrów jednak już nie przejdziemy. To wnioski na przyszłość - merkantylnie podchodzili do meczu działacze. Czy mieli rację? Tak, bo przecież piłka nożna to również - a może przede wszystkim - biznes. Z czegoś trzeba wypłacać premie i pensje zawodnikom. Wcale niemałe.
KOSTRZEWIŃSKI POCHWALAŁ... HARAKIRI
Piłkarze nie liczyli jednak pieniędzy przed starciem z PSV, chcieli przede wszystkim pokazać się z jak najlepszej strony. O dobry poziom meczu kibice mogli być więc spokojni. Wicemistrzowie Polski już zdążyli pokazać charakter na międzynarodowej arenie, a rywali, którzy mieli w składzie prawie połowę zawodników stanowiących trzon reprezentacji Holandii, nie trzeba było rekomendować.
Codzienne gazety przynosiły wiele ciekawostek o przeciwnikach, o ich wielkości, a to - mimo wszystko - wprowadzało pewien niepokój w łódzkim zespole. Gdy zapoznawano się ze składem PSV, ciarki przechodziły po plecach. Kibicom, dziennikarzom, działaczom. A jak w tej sytuacji musieli reagować piłkarze Widzewa? Można sobie wyobrazić, patrząc na zestawienie Holendrów. Bramkarz Van Beveren, boczny obrońca Huub Stevens - ten sam, który jest pierwszym trenerem aktualnego zdobywcy Pucharu UEFA, Schalke 04 Gelsenlcirchen - stoperzy Adrianus Van Krasy i rudowłosy Ernestus Brandts, Jan Poortvliet, Rene Van der Kuylen, bracia Willy i Rene der Kerkhofowie. Wszyscy znani i cenieni w Europie. Czy beniaminek w europejskim towarzystwie ma prawo pokonać gwiazdy europejskiej piłki? - Przed łódzkim meczem z Holendrami odbyliśmy nawet specjalną naradę. Zastanawialiśmy się jak potraktować pucharową rywalizację z zespołem - co tu ukrywać - piłkarskich znakomitości. Na luzie, by nie stracić zbyt wiele sił, które były tak bardzo potrzebne w rozgrywkach polskiej ekstraklasy, a może postawić wszystko na jedną kartę, walczyć do upadłego i sprawić kolejną niespodziankę? - wspominał po latach Zdzisław Kostrzewiński. - W końcu doszliśmy do wniosku, że przyjmiemy ofensywny wariant, bo przecież nadkompletowi publiczności też coś się należy. Nie po to kibice przejechali tyle kilometrów, z różnych zakątków Polski, by przyglądać się wybijaniu piłki w trybuny. Ktoś zarzucił nam po latach, że w ten sposób popełniliśmy boiskowe harakiri. Nieważne! Sprawiliśmy ogromną radość widzom, którzy po meczu znieśli nas na ramionach z boiska.
POGWARKI WALIGÓRY Z PYRDOŁEM
Tydzień przed meczem z PSV Eindhoven, w sekretariacie Widzewa odebrano depeszę z Zurychu. UEFA zawiadamiała, że trener Bronisław Waligóra został... odsunięty od prowadzenia jednego spotkania w europejskich pucharach. Powód? Wtargnął podczas meczu z Manchesterem City na boisko i złamał przepisy. Identycznie postępował szkoleniowiec Anglików, Tony Book, lecz w stosunku do osoby menedżera MC nie wyciągnięto żadnych konsekwencji.
W Łodzi nikt nie myślał o odwołaniu, momentalnie rozpoczęła się operacja... walkie-talkie. Kierownik drużyny, Stefan Wroński musiał użyć kilku forteli - na szczęście był w tym mistrzem - żeby zdobyć na czas elektroniczny sprzęt, o który wtedy naprawdę było bardzo trudno. Widzewski szkoleniowiec zażyczył sobie ponadto próbę generalną... 24 godziny przed rozpoczęciem spotkania na stadionie ŁKS.
- Waligóra, Waligóra, jak mnie słyszysz? Odbiór - wywoływał asystenta.
- Słyszę bardzo dobrze. Co chcesz przekazać? - odpowiadał Andrzej Pyrdoł. Radiotelefony działały bez zarzutu. Kolejna próba odbyta się tuż przed rozpoczęciem meczu.
Pan Bronisław, ubrany w kraciastą koszulę, kwiecisty krawat, rozpinany sweter, uprasowane w kancik spodnie i na nogach... saboty - taka chyba wówczas obowiązywała moda -zajął miejsce w pobliżu dziennikarskiej loży. Połączył się z ławką rezerwowych i mocno zdenerwowany oczekiwał na kolejny pucharowy występ podopiecznych.
- Czy Widzew zagra defensywnie? - podpytywał jeden z dziennikarzy.
- Proszę patrzeć na boisko i samemu wyciągać wnioski - szybko uciął rozmowę szkoleniowiec.
Od początku meczu Widzew przyjął walkę, nie koncentrował się wcale na obronie i w 16 minucie kibice oszaleli ze szczęścia. „Zito" Rozborski strzelił nie do obrony i wicemistrzowie Polski prowadzili 1:0! Później wszystko jednak wróciło do normy - wyżej notowani rywale potwierdzili klasę. Skończyło się na 5:3 dla PSV. Cóż to był za mecz! Przed rozpoczęciem spotkania łodzianie odwiedzili szatnię Holendrów i każdemu piłkarzowi wręczyli kryształowe puchary. Przeciwnicy byli bardzo zdziwieni, ale suweniry przyjęli.
- Cholera, nawet te prezenty nie pomogły. Złoili nam skórę nie mówiąc nawet przepraszam - wymieniali uwagi po pucharowym boju, zadowoleni - mimo wszystko - łódzcy zawodnicy. Zdawali sobie sprawę, że pierwsza przygoda z europejską piłką zakończy się w Eindhoven, podczas rewanżowego spotkania.
Bronisław Waligóra w otoczeniu piłkarzy Widzewa. Pierwszy mecz z PSV Eindhoven oglądał z... trybun. Z asystentem Andrzejem Pyrdołem porozumiewał się przy pomocy radiotelefonu. Został odsunięty od prowadzenia jednego meczu przez UEFA za wbiegnięcie na boisko. Skoro jednak miał pseudonim "Prądowy", więc sami państwo rozumiecie...
GRĘBOSZA PRZYGODY ZE SPODENKAMI
Kiedy zespół Widzewa, dzień przed meczem, wybiegł na boisko w Eindhoven przeprowadzić trening, zawodnicy poczuli się jak w... raju. Główne boisko oświetlały żarówki Philipsa rozmieszczone na czterech masztach - aż 2000 luksów! W trawie można było znaleźć... igłę. Ponadto - wspaniale trybuny z dyszami ciepłego powietrza umieszczonymi w konstrukcji dachów, przykrywającymi miejsca siedzące. Ściany pomalowane na czerwono-biało-czerwono. Nawet stadionowe łazienki wyłożono glazurą w identycznych barwach! Ktoś rozsądny zauważył, że RTS używa tych samych kolorów jak PSV! Nie oznaczało to wcale taryfy ulgowej dla łodzian. Przed wyjściem na murawę łódzkich piłkarzy odwiedzili w szatni Holendrzy. Zrewanżowali się za kryształy. Każdemu wręczyli elektryczne lokówki dla żon. Nie chcieli pozostawać dłużni sympatycznym Polakom.
Do 77 minuty reprezentanci naszej ekstraklasy trzymali się wspaniale. Nie pozwolili rywalom strzelić gola przez trzy czwarte rewanżowego spotkania. Pokazali, że defensywnie też potrafią grać. Zawodnicy PSV Eindhoven byli zdeprymowani i nie mogli przeprowadzić bramkowej akcji. Zwycięskiego gola strzelili dopiero, gdy na boisku brakowało jednego widzewiaka. Trochę pechowo, bo łodzianin wcale nie został ukarany czerwoną kartką. Andrzejowi Gręboszowi pękły po prostu spodenki. Momentalnie popędził do ławki rezerwowych, by założyć nowe. Kiedy się przebierał, Paul Deyckers pokonał Stanisława Burzyńskiego.
- Niech to wszystko piorun strzeli! - pomstował „Adaś" opuszczając boisko po końcowym gwizdku. - Gola musiał zdobyć akurat zawodnik, którego pilnowałem. Jak ktoś ma jednak pecha...
To nie była pierwsza przygoda piłkarza Widzewa ze... spodenkami. Po jednym z ligowych meczów, ściągnął majtki do kolan i pokazał.. cztery litery kibicowi, który obrzucał go epitetami.
OBERKI BOŃKA i PLATINIEGO
Drugi srebrny medal mistrzostw Polski Widzew zdobył w sezonie 1978/79. Zaledwie różnicą bramek łódzki zespół został wyprzedzony przez najstarszego pierwszoligowca - chorzowski Ruch. Piłkarze byli na siebie wściekli, bo tytuł uciekł dosłownie sprzed nosa. Więcej szczęścia w meczach, które zakończyły się remisami i... Na najwyższe laury w krajowym futbolu trzeba było jednak jeszcze poczekać. Drużyna RTS ponownie miała reprezentować polską ligę w Pucharze UEFA.
- Znów parszywy los przyniesie nam zespół z europejskiej elity! -narzekali przed losowaniem piłkarze. No i wykrakali! Łodzianie trafili na przedstawiciela francuskiej ekstraklasy - St. Etienne, wówczas czołowy zespół Starego Kontynentu. W drużynie znad Sekwany grał ceniony już Michel Platini! Pasjonująco zapowiadała się rywalizacja na boisku reprezentanta tricolores ze Zbigniewem Bońkiem. Podopieczni trenera Stanisława Świerka niezadowoleni byli, że pierwszy mecz musieli rozgrywać przed własną publicznością W starciu z PSV Eindhoven przekonali się bowiem, iż wcale nic jest to atut. Tym bardziej, że w zespole rywali aż roiło się od gwiazd! Oprócz Platiniego, w St. Etienne grali bowiem jeszcze bramkarz jugosłowiański Zoran Curković, pomocnik Jean Francois Larios oraz trójka wspaniałych napastników - Dominique Rocheteau, reprezentant Holandii Johny Rep oraz czarnoskóry Laurent Zimako.
A polska drużyna była wówczas rozbita. Utworzyły się dwie wrogo nastawione grupy. Jedną tworzyli Boniek i Ryszard Kowenicki, drugą Stanisław Burzyński, Zdzisław Rozborski i Mirosław Tłokiński, futboliści urodzeni na Wybrzeżu. Reszta zawodników nie brała udziału w sporze. Czy w zaistniałej sytuacji widzewiacy byli w stanie podjąć walkę ze zdecydowanie wyżej notowanymi przeciwnikami?
Na boisku panowała zwykle - na szczęście - zgoda. W pierwszym łódzkim meczu gospodarze wygrali 2:1, a zwycięskie gole strzelili "Murzyn" i „Kowena", jakby chcieli udowodnić, że przewodnictwo w drużynie należy się właśnie im. Sami mogą przecież przesądzić losy meczu.
Zaliczka na rewanż była skromna i we Francji sprawdziły się przepowiednie malkontentów - łódzki zespół zakończył start w Pucharze UEFA już w pierwszej rundzie. Sny widzewiaków o wielkiej pucharowej przygodzie w edycji 1979/80 rozwiał Rep. Na pięknym stadionie w St.Etienne Holender zdobył trzy wspaniałe gole i nie pozostawił złudzeń Tłokińskiemu. Mirek grał co najmniej dobrze, ale był bezradny przy trzech akcjach środkowego francuskiego zespołu. Na drugi dzień „L'Equipe" zamieściła na połowie pierwszej strony ogromne zdjęcie przedstawiające Repa i Tłokińskiego z podpisem: "To był wielki pojedynek dwóch wielkich piłkarzy". Forstoper Widzewa otrzymał zresztą najwyższą notę spośród łódzkich zawodników.
Nie została zapomniana także rywalizacja Bońka z Platinim. W drugiej połowie rewanżowego spotkania obaj piłkarze poszukiwali się na boisku. Aż wreszcie „znaleźli się" przy bocznej linii. Ani jeden, ani drugi nie odstawili nogi w walce o piłkę. Zaiskrzyło. Odstąpili od siebie, spojrzeli głęboko w oczy, a następnie dyskretnie rozcierali obolałe uda. Po zakończonym spotkaniu Platini, Larios i Zimako zaprosili drużynę Widzewa do dyskoteki.
Tak chyba narodziła się przyjaźń Bońka i Platiniego, której apogeum przypadło na lata wspólnej gry w Juventusie Turyn. „Zibi" nauczył Michela jednej, polskiej piosenki. Najlepiej samemu posłuchać jak Francuz wyśpiewuje: „Kujawiak, kujawiacek, oberek, oberecek"...
„Kujawiak, kujawiacek, oberek, oberecek" - podśpiewywał sobie podczas wspólnych występów na boisku ze Zbigniewem Bońkiem w Juventusie Turyn, znakomity francuski internacjonał, Michel Platini. W spotkaniach Widzewa z St.Etienne zdobył co prawda tylko jednego gola, ale przy pozostałych asystował.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Sportowca" i „Piłki Nożnej"
A we wtorek odcinek zatytułowany:
EPIZOD PEKOWSKIEGO
w którym między innymi:
*DRUŻYNA TO NIE PLUTON
*BALANGA NA KRUPÓWKACH
*NAJLEPSZY BYŁ BŁACHNO
*NIGDY NIE KOP BOŃKA
GDY WIDZEWIACY zaledwie marzyli o pierwszoligowych karierach, myśleli jak to fajnie byłoby podejmować w Łodzi najbardziej renomowane europejskie drużyny klubowe. Los był przychylny pod tym względem już w pierwszym sezonie pucharowych zmagań RTS. Po ciężkich bojach z quasi-dżentelmenami z Manchesteru, wicemistrzowie Polski wylosowali bowiem kolejnego, superatrakcyjnego rywala - PSV Eindhoven! Holenderski zespół, sponsorowany przez znany na całym świecie koncern „Philipsa'', należał do ścisłej europejskiej czołówki. Bardziej atrakcyjnego i trudniejszego przeciwnika było niezmiernie trudno wylosować.
W łódzkim klubie nie załamywano jednak rąk; wprost przeciwnie, kasjer był tak szczęśliwy, jakby trafił „szóstkę" w totolotka i na jego konto przelano okrągły milion złotych. Frekwencja na stadionie ŁKS (boisko Widzewa nie spełniało europejskich norm) była zapewniona! Dokładnie pięć dni przed rozpoczęciem pierwszego meczu z zawodowcami z Kraju Tulipanów, zabrakło biletów. Nie pomagały najlepsze znajomości. Za żadne skarby nie można było nabyć wejściówek. Znacznie wcześniej sprzedano aż 40 tysięcy kart wstępu! To był rekord frekwencji na pucharowych spotkaniach! Więcej widzów przyszło tylko na jeden mecz rozgrywany kiedykolwiek w Łodzi. 10 kwietnia 1976 roku konfrontację Widzewa z GKS Tychy, także na stadionie ŁKS, oglądało około 60 tysięcy kibiców! Siedzieli nawet na bieżni, a fani w pierwszych rzędach dotykali butami linii bocznej boiska...
- Szczęście nam sprzyjało. Dobrze, że w pierwszym spotkaniu występujemy w roli gospodarza. Gorzej byłoby, gdybyśmy najpierw grali w Eindhoven i dostali baty. Wówczas tylko połowa sympatyków piłki nożnej przyszłaby obejrzeć holenderskie gwiazdy. Tymczasem ludzie walą na trybuny drzwiami i oknami. Na parkingu stoją autokary z całej Polski. Może trzeba następnym razem podnieść ceny wejściówek? Holendrów jednak już nie przejdziemy. To wnioski na przyszłość - merkantylnie podchodzili do meczu działacze. Czy mieli rację? Tak, bo przecież piłka nożna to również - a może przede wszystkim - biznes. Z czegoś trzeba wypłacać premie i pensje zawodnikom. Wcale niemałe.
KOSTRZEWIŃSKI POCHWALAŁ... HARAKIRI
Piłkarze nie liczyli jednak pieniędzy przed starciem z PSV, chcieli przede wszystkim pokazać się z jak najlepszej strony. O dobry poziom meczu kibice mogli być więc spokojni. Wicemistrzowie Polski już zdążyli pokazać charakter na międzynarodowej arenie, a rywali, którzy mieli w składzie prawie połowę zawodników stanowiących trzon reprezentacji Holandii, nie trzeba było rekomendować.
Codzienne gazety przynosiły wiele ciekawostek o przeciwnikach, o ich wielkości, a to - mimo wszystko - wprowadzało pewien niepokój w łódzkim zespole. Gdy zapoznawano się ze składem PSV, ciarki przechodziły po plecach. Kibicom, dziennikarzom, działaczom. A jak w tej sytuacji musieli reagować piłkarze Widzewa? Można sobie wyobrazić, patrząc na zestawienie Holendrów. Bramkarz Van Beveren, boczny obrońca Huub Stevens - ten sam, który jest pierwszym trenerem aktualnego zdobywcy Pucharu UEFA, Schalke 04 Gelsenlcirchen - stoperzy Adrianus Van Krasy i rudowłosy Ernestus Brandts, Jan Poortvliet, Rene Van der Kuylen, bracia Willy i Rene der Kerkhofowie. Wszyscy znani i cenieni w Europie. Czy beniaminek w europejskim towarzystwie ma prawo pokonać gwiazdy europejskiej piłki? - Przed łódzkim meczem z Holendrami odbyliśmy nawet specjalną naradę. Zastanawialiśmy się jak potraktować pucharową rywalizację z zespołem - co tu ukrywać - piłkarskich znakomitości. Na luzie, by nie stracić zbyt wiele sił, które były tak bardzo potrzebne w rozgrywkach polskiej ekstraklasy, a może postawić wszystko na jedną kartę, walczyć do upadłego i sprawić kolejną niespodziankę? - wspominał po latach Zdzisław Kostrzewiński. - W końcu doszliśmy do wniosku, że przyjmiemy ofensywny wariant, bo przecież nadkompletowi publiczności też coś się należy. Nie po to kibice przejechali tyle kilometrów, z różnych zakątków Polski, by przyglądać się wybijaniu piłki w trybuny. Ktoś zarzucił nam po latach, że w ten sposób popełniliśmy boiskowe harakiri. Nieważne! Sprawiliśmy ogromną radość widzom, którzy po meczu znieśli nas na ramionach z boiska.
POGWARKI WALIGÓRY Z PYRDOŁEM
Tydzień przed meczem z PSV Eindhoven, w sekretariacie Widzewa odebrano depeszę z Zurychu. UEFA zawiadamiała, że trener Bronisław Waligóra został... odsunięty od prowadzenia jednego spotkania w europejskich pucharach. Powód? Wtargnął podczas meczu z Manchesterem City na boisko i złamał przepisy. Identycznie postępował szkoleniowiec Anglików, Tony Book, lecz w stosunku do osoby menedżera MC nie wyciągnięto żadnych konsekwencji.
W Łodzi nikt nie myślał o odwołaniu, momentalnie rozpoczęła się operacja... walkie-talkie. Kierownik drużyny, Stefan Wroński musiał użyć kilku forteli - na szczęście był w tym mistrzem - żeby zdobyć na czas elektroniczny sprzęt, o który wtedy naprawdę było bardzo trudno. Widzewski szkoleniowiec zażyczył sobie ponadto próbę generalną... 24 godziny przed rozpoczęciem spotkania na stadionie ŁKS.
- Waligóra, Waligóra, jak mnie słyszysz? Odbiór - wywoływał asystenta.
- Słyszę bardzo dobrze. Co chcesz przekazać? - odpowiadał Andrzej Pyrdoł. Radiotelefony działały bez zarzutu. Kolejna próba odbyta się tuż przed rozpoczęciem meczu.
Pan Bronisław, ubrany w kraciastą koszulę, kwiecisty krawat, rozpinany sweter, uprasowane w kancik spodnie i na nogach... saboty - taka chyba wówczas obowiązywała moda -zajął miejsce w pobliżu dziennikarskiej loży. Połączył się z ławką rezerwowych i mocno zdenerwowany oczekiwał na kolejny pucharowy występ podopiecznych.
- Czy Widzew zagra defensywnie? - podpytywał jeden z dziennikarzy.
- Proszę patrzeć na boisko i samemu wyciągać wnioski - szybko uciął rozmowę szkoleniowiec.
Od początku meczu Widzew przyjął walkę, nie koncentrował się wcale na obronie i w 16 minucie kibice oszaleli ze szczęścia. „Zito" Rozborski strzelił nie do obrony i wicemistrzowie Polski prowadzili 1:0! Później wszystko jednak wróciło do normy - wyżej notowani rywale potwierdzili klasę. Skończyło się na 5:3 dla PSV. Cóż to był za mecz! Przed rozpoczęciem spotkania łodzianie odwiedzili szatnię Holendrów i każdemu piłkarzowi wręczyli kryształowe puchary. Przeciwnicy byli bardzo zdziwieni, ale suweniry przyjęli.
- Cholera, nawet te prezenty nie pomogły. Złoili nam skórę nie mówiąc nawet przepraszam - wymieniali uwagi po pucharowym boju, zadowoleni - mimo wszystko - łódzcy zawodnicy. Zdawali sobie sprawę, że pierwsza przygoda z europejską piłką zakończy się w Eindhoven, podczas rewanżowego spotkania.
Bronisław Waligóra w otoczeniu piłkarzy Widzewa. Pierwszy mecz z PSV Eindhoven oglądał z... trybun. Z asystentem Andrzejem Pyrdołem porozumiewał się przy pomocy radiotelefonu. Został odsunięty od prowadzenia jednego meczu przez UEFA za wbiegnięcie na boisko. Skoro jednak miał pseudonim "Prądowy", więc sami państwo rozumiecie...
GRĘBOSZA PRZYGODY ZE SPODENKAMI
Kiedy zespół Widzewa, dzień przed meczem, wybiegł na boisko w Eindhoven przeprowadzić trening, zawodnicy poczuli się jak w... raju. Główne boisko oświetlały żarówki Philipsa rozmieszczone na czterech masztach - aż 2000 luksów! W trawie można było znaleźć... igłę. Ponadto - wspaniale trybuny z dyszami ciepłego powietrza umieszczonymi w konstrukcji dachów, przykrywającymi miejsca siedzące. Ściany pomalowane na czerwono-biało-czerwono. Nawet stadionowe łazienki wyłożono glazurą w identycznych barwach! Ktoś rozsądny zauważył, że RTS używa tych samych kolorów jak PSV! Nie oznaczało to wcale taryfy ulgowej dla łodzian. Przed wyjściem na murawę łódzkich piłkarzy odwiedzili w szatni Holendrzy. Zrewanżowali się za kryształy. Każdemu wręczyli elektryczne lokówki dla żon. Nie chcieli pozostawać dłużni sympatycznym Polakom.
Do 77 minuty reprezentanci naszej ekstraklasy trzymali się wspaniale. Nie pozwolili rywalom strzelić gola przez trzy czwarte rewanżowego spotkania. Pokazali, że defensywnie też potrafią grać. Zawodnicy PSV Eindhoven byli zdeprymowani i nie mogli przeprowadzić bramkowej akcji. Zwycięskiego gola strzelili dopiero, gdy na boisku brakowało jednego widzewiaka. Trochę pechowo, bo łodzianin wcale nie został ukarany czerwoną kartką. Andrzejowi Gręboszowi pękły po prostu spodenki. Momentalnie popędził do ławki rezerwowych, by założyć nowe. Kiedy się przebierał, Paul Deyckers pokonał Stanisława Burzyńskiego.
- Niech to wszystko piorun strzeli! - pomstował „Adaś" opuszczając boisko po końcowym gwizdku. - Gola musiał zdobyć akurat zawodnik, którego pilnowałem. Jak ktoś ma jednak pecha...
To nie była pierwsza przygoda piłkarza Widzewa ze... spodenkami. Po jednym z ligowych meczów, ściągnął majtki do kolan i pokazał.. cztery litery kibicowi, który obrzucał go epitetami.
OBERKI BOŃKA i PLATINIEGO
Drugi srebrny medal mistrzostw Polski Widzew zdobył w sezonie 1978/79. Zaledwie różnicą bramek łódzki zespół został wyprzedzony przez najstarszego pierwszoligowca - chorzowski Ruch. Piłkarze byli na siebie wściekli, bo tytuł uciekł dosłownie sprzed nosa. Więcej szczęścia w meczach, które zakończyły się remisami i... Na najwyższe laury w krajowym futbolu trzeba było jednak jeszcze poczekać. Drużyna RTS ponownie miała reprezentować polską ligę w Pucharze UEFA.
- Znów parszywy los przyniesie nam zespół z europejskiej elity! -narzekali przed losowaniem piłkarze. No i wykrakali! Łodzianie trafili na przedstawiciela francuskiej ekstraklasy - St. Etienne, wówczas czołowy zespół Starego Kontynentu. W drużynie znad Sekwany grał ceniony już Michel Platini! Pasjonująco zapowiadała się rywalizacja na boisku reprezentanta tricolores ze Zbigniewem Bońkiem. Podopieczni trenera Stanisława Świerka niezadowoleni byli, że pierwszy mecz musieli rozgrywać przed własną publicznością W starciu z PSV Eindhoven przekonali się bowiem, iż wcale nic jest to atut. Tym bardziej, że w zespole rywali aż roiło się od gwiazd! Oprócz Platiniego, w St. Etienne grali bowiem jeszcze bramkarz jugosłowiański Zoran Curković, pomocnik Jean Francois Larios oraz trójka wspaniałych napastników - Dominique Rocheteau, reprezentant Holandii Johny Rep oraz czarnoskóry Laurent Zimako.
A polska drużyna była wówczas rozbita. Utworzyły się dwie wrogo nastawione grupy. Jedną tworzyli Boniek i Ryszard Kowenicki, drugą Stanisław Burzyński, Zdzisław Rozborski i Mirosław Tłokiński, futboliści urodzeni na Wybrzeżu. Reszta zawodników nie brała udziału w sporze. Czy w zaistniałej sytuacji widzewiacy byli w stanie podjąć walkę ze zdecydowanie wyżej notowanymi przeciwnikami?
Na boisku panowała zwykle - na szczęście - zgoda. W pierwszym łódzkim meczu gospodarze wygrali 2:1, a zwycięskie gole strzelili "Murzyn" i „Kowena", jakby chcieli udowodnić, że przewodnictwo w drużynie należy się właśnie im. Sami mogą przecież przesądzić losy meczu.
Zaliczka na rewanż była skromna i we Francji sprawdziły się przepowiednie malkontentów - łódzki zespół zakończył start w Pucharze UEFA już w pierwszej rundzie. Sny widzewiaków o wielkiej pucharowej przygodzie w edycji 1979/80 rozwiał Rep. Na pięknym stadionie w St.Etienne Holender zdobył trzy wspaniałe gole i nie pozostawił złudzeń Tłokińskiemu. Mirek grał co najmniej dobrze, ale był bezradny przy trzech akcjach środkowego francuskiego zespołu. Na drugi dzień „L'Equipe" zamieściła na połowie pierwszej strony ogromne zdjęcie przedstawiające Repa i Tłokińskiego z podpisem: "To był wielki pojedynek dwóch wielkich piłkarzy". Forstoper Widzewa otrzymał zresztą najwyższą notę spośród łódzkich zawodników.
Nie została zapomniana także rywalizacja Bońka z Platinim. W drugiej połowie rewanżowego spotkania obaj piłkarze poszukiwali się na boisku. Aż wreszcie „znaleźli się" przy bocznej linii. Ani jeden, ani drugi nie odstawili nogi w walce o piłkę. Zaiskrzyło. Odstąpili od siebie, spojrzeli głęboko w oczy, a następnie dyskretnie rozcierali obolałe uda. Po zakończonym spotkaniu Platini, Larios i Zimako zaprosili drużynę Widzewa do dyskoteki.
Tak chyba narodziła się przyjaźń Bońka i Platiniego, której apogeum przypadło na lata wspólnej gry w Juventusie Turyn. „Zibi" nauczył Michela jednej, polskiej piosenki. Najlepiej samemu posłuchać jak Francuz wyśpiewuje: „Kujawiak, kujawiacek, oberek, oberecek"...
„Kujawiak, kujawiacek, oberek, oberecek" - podśpiewywał sobie podczas wspólnych występów na boisku ze Zbigniewem Bońkiem w Juventusie Turyn, znakomity francuski internacjonał, Michel Platini. W spotkaniach Widzewa z St.Etienne zdobył co prawda tylko jednego gola, ale przy pozostałych asystował.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Sportowca" i „Piłki Nożnej"
A we wtorek odcinek zatytułowany:
EPIZOD PEKOWSKIEGO
w którym między innymi:
*DRUŻYNA TO NIE PLUTON
*BALANGA NA KRUPÓWKACH
*NAJLEPSZY BYŁ BŁACHNO
*NIGDY NIE KOP BOŃKA
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 12 - EPIZOD PEKOWSKIEGO
CZASAMI zapominamy wielkie wydarzenia. a nie potrafimy wymazać z pamięci epizodów. Z pozoru mało znaczących, nieistotnych. Wspomnienia są jednak tak natarczywe, że potrzebujemy... o nich porozmawiać. Zapewne dlatego widzewiacy, ci ze starej gwardii, do dziś opowiadają o przygodach, które przytrafiły się łodzianom w drugim sezonie w ekstraklasie, podczas bardzo krótkiej kadencji trenera Janusza Pekowskiego. Młody wówczas szkoleniowiec dostał szansę w RTS bardzo szybko i na pewno na kredyt. A musiał podołać wielkiemu wyzwaniu, ponieważ był następcą Leszka Jezierskiego, o którym w owym czasie w Widzewie opowiadano już legendy. Oczywiście, człowieka o takim autorytecie jak „Napoleon" było bardzo trudno zastąpić. Szczególnie młodemu trenerowi, który wiekiem niewiele przewyższał zawodników. I to nie podrzędnych grajków, ale piłkarzy, którzy potrafili pokazać charakter w spotkaniu z każdym rywalem, nawet przeciw największym tuzom europejskiego klubowego futbolu.
Widzewiacy bardzo szybko zapracowali na miano najbardziej walecznych w polskiej ekstraklasie. Wiadomo jednak, że zawziętości i wszystkich innych walorów nie nabyli podczas spotkań - wynikało to z mentalności zawodników łódzkiego klubu i życiowej postawy: także na treningach oraz w sytuacjach zupełnie z boiskiem nie powiązanych. Nie zginali karków przed sławnymi przeciwnikami, potrafili również powiedzieć każdemu trenerowi nie tylko co o nim myślą, ale też... jak nie będą trenować! Pekowski początkowo nie umiał zrozumieć, że albo będzie traktował graczy RTS jak partnerów, albo... nie będzie miał okazji w ogóle widzewiaków traktować. Szkoleniowiec próbował budować autorytet siłą. Pewnie dlatego poprowadził drużynę z Armii Czerwonej w zaledwie dziesięciu spotkaniach. I chyba był jednym z nielicznych trenerów, którzy nie żałowali dymisji, bo łodzianie dali się mu we znaki, że ho ho! Opowieści są pyszne...
DRUŻYNA TO NIE PLUTON
Gdy Pekowski obejmował zespół, był niemal rówieśnikiem najstarszych piłkarzy. Na zgrupowaniu w Zakopanem chciał jednak szybko wprowadzić silne rządy. Leszek Jezierski przyzwyczaił zawodników do dość spokojnych obozów, nie wymagał na przykład porannego wstawania. - Jak każdy wstał, przeciągnął się, to szedł... wysikać się, albo sprawdzić jaka jest pogoda. Oczywiście, niewiele przed godziną dziesiątą, bo dopiero wówczas było śniadanie - przypomniał Zdzisław Kostrzewiński. - „Napoleon" wymagał stuprocentowej obecności na pierwszym posiłku. Nie robił jednak żadnych rozruchów lub porannych zapraw.
Zupełnie nieświadomy metod poprzednika Pekowski, który dal się po-znać z dobrej strony prowadząc poznańskiego Lecha, chciał wprowadzić wojskowy niemal dryl. Już pierwszego dnia pobytu w Zakopanem zarządził trening jeszcze przed śniadaniem. Zbiórka wyznaczona była na godzinę ósmą. - Wyszliśmy ubrani tak, jak przyzwyczaił nas „Jeziera" - niektórzy w kapciach, inni w pidżamach, wszyscy rozespani i ciężko wkurzeni, że każą nam wstawać o tak wczesnej porze - przypomnieli starzy widzewiacy. - Widząc zgraję kuracjuszów, Pekowski rozsierdził się: „Co to jest, myślałem, że pracuje w klubie sportowym, a nie ze zbieraniną jakąś. Jutro wszyscy mają wyjść na rozruch w strojach sportowych, a bramkarze przygotować się do treningu".
Nazajutrz powiódł piłkarzy na długie rozbieganie. Na dwa okrążenia długiej pętli. Kończąc pierwsze, zawodnicy zauważyli, iż asystent Pekowskiego, Zbigniew Kociołek, tarzał w błocie golkiperów. Zdenerwowali się i zgłosili apelację do ówczesnego kapitana - Wiesława Chodakowskiego, który podszedł do ambitnego szkoleniowca i powiedział: - Trenerze, dwa razy byliśmy na zaprawie. Pierwszy i jednocześnie ostatni.
Janusz Pekowski zaliczył w Widzewie zaledwie epizod. Wspomnień i anegdot pozostało po tym szkoleniowcu więcej niż po niejednym trenerze, który przepracował cały sezon w RTS.
BALANGA NA KRUPÓWKACH
Pekowski oraz Kociołek poczuli się urażeni niesubordynacją piłkarzy i poszli na skargę do kierownika, Stefana Wrońskiego. Działacz Widzewa momentalnie zrobił ogólne zebranie, podczas którego asystent trenera stwierdził, że w zaistniałej sytuacji szkoleniowcy nie wyobrażają sobie dalszej współpracy z krnąbrną drużyną. - Janusz zwalniamy się, pakujemy - stwierdził na koniec.
Po sali poszedł pomruk, a jedyna odpowiedź padła z ostatnich ławek:
- To się k... pakujcie.
Ambicja ciała szkoleniowego została urażona, ucierpiał prestiż, ale Wrońskiemu udało się nakłonić Pekowskiego i Kociołka do pozostania. Mylą się jednak wszyscy, którzy sądzą, iż perypetie widzewiaków skończyły się na zaprawach. Co prawda poranne treningi zostały zaniechane, ale w dalszym ciągu trenerzy nie mogli porozumieć się z zespołem. Drugim powodem konfliktu byt... tor biegu. Pekowski poukładał koszulki na boisku i poszczególnym zawodnikom wytyczył odrębne szlaki. Najbardziej zdenerwował się wówczas senior ekipy - Kostrzewiński. „Dziadek" był starszy od trenera, więc nie wahał się powiedzieć bez ogródek co myśli: -Gram już dwadzieścia lat i pan nie będzie mówił jak i gdzie mam biegać. Albo gramy na małe bramki, albo nie trenujemy wcale!
Szkoleniowiec przyjął „sugestię" futbolistów, nie uchronił się jednak od środków odwetowych. Jeszcze tego samego dnia po kolacji cały zespół "ruszył" w miasto. Eskapada zakończyła się na końcu Krupówek w kameralnej knajpce. - Górale wspaniali grali tam na gęśliczkach, atmosfera była znakomita. Wszyscy goście wznosili toasty za Widzew, a po każdej wypitej kolejce rzucaliśmy kieliszkami o sufit. Zabawa była szampańska. Szkła spadały na podłogę i na takiej nawierzchni odbywały się tańce. A śpiewy słychać było chyba w całym Zakopanem, wracaliśmy zresztą z klubową pieśnią na ustach - wspominali nie bez wzruszenia widzewiacy po latach.
Okazało się, że widzewiacy byli oczekiwani w ośrodku. Oczywiście przez Pekowskiego i Kociołka, którzy ciekawi byli dokąd wyniosła się cała drużyna. Trenerzy nie zaryzykowali jednak spotkania z powracającymi z balangi, najprawdopodobniej w trosce o swoją nietykalność. Gdy tylko zobaczyli do jakiego stopnia zespół jest rozbawiony, salwowali się ucieczką do własnych pokojów.
NAJLEPSZY BYŁ BŁACHNO
Prawdziwy problem mieli jednak dopiero rano. Minął jeden trening, drugi, noc i kolejny dzień, a na zajęciach wciąż brakowało jednego z zawodników - Tadeusza Błachny. Nie tylko trenerzy, także koledzy zaczęli się już martwić o zaginionego. I wszyscy niezmiernie zdziwili się, kiedy drugiego dnia w porze kolacji przed ośrodek zajmowany przez łódzką ekipę zajechały sanie powożone przez bacę. Góral nie przyjechał jednak sam, obok woźnicy siedział... Blachno. Był w niezłej formie, wcale nie wyglądał na człowieka, który przebalował kilkadziesiąt godzin. Uwagę zwracały jedynie pewne niedostatki w garderobie - otóż jeden z najambitniejszych zawodników Widzewa przyjechał bez butów! Bankiety trochę kosztowały, musiał więc w pewnym momencie zastawić obuwie. Najważniejsze, że nie doznał uszczerbku na zdrowiu. Nie dane było jednak kolegom nacieszyć powrotem zabawowego piłkarza. Przyjechał, wziął gotówkę i... tyle go widzieli. Odjechał w nieznanym kierunku, by dokończyć rozpoczęty bankiet.
NIGDY NIE KOP BOŃKA!
Na zakopiańskich perypetiach widzewska przygoda Pekowskiego jeszcze się nie zakończyła. Na nieszczęście dla Grębosza, który szybko popadł w konflikt ze szkoleniowcem, przez Zbigniewa Bońka zresztą. Na kolejnym zgrupowaniu - w Wałczu. Podczas jednej z gier szkolnych doszło do ostrego starcia między reprezentującym starsze pokolenie Andrzejem i aspirującym do pierwszoplanowej roli Zbyszkiem. - „Murzyn" od razu wystartował do mnie, chciał się bić. Byłem sporo starszy, więc całą sprawę skwitowałem jednym kopniakiem w zadek - opowiedział bez skrępowania Grębosz. - Myślałem, że to tylko incydent jakich wiele, ale niespodziewanie sprawa nabrała nieprzyjemnego dla mnie obrotu.
Pekowski wyraźnie postawił na Bońka i nie chciał, by ktokolwiek wchodził w drogę młodemu rozgrywającemu. Za zwarcie na treningu postanowił wykluczać gracza starszej generacji z drużyny! I pewnie zrealizowałby zamierzenie, gdyby nie interwencja rządzących wówczas łódzkim zespołem Chodakowskiego i Kostrzewińskiego, którzy wstawili się za „Adasiem". W przeciwnym wypadku Grębosz pożegnałby się z klubem, który największe osiągnięcia miał dopiero przed sobą. Po protekcji kolegów został, ale u Pekowskiego nigdy już nie wystąpił. No, prawie nigdy, bowiem podczas jednego ze spotkań Pucharu Lata zaliczył niespełna minutowy epizod. - W 40 minucie wykonywaliśmy rzut wolny sprzed pola karnego - wspominał znakomity ongiś obrońca. - Faulowany kolega doznał kontuzji, więc ktoś musiał wejść. Niespodziewanie usłyszałem: - Andrzej, wchodzisz. Byłem w szoku! Naprawdę mnie wpuszcza? Szybko się rozebrałem i pobiegłem na boisko. Nie zdążyłem jednak dobiec do piłki, a usłyszałem: - Andrzej, schodzisz. Wróciłem się więc, a Pekowski bezczelnie wyciągnął dłoń, jakby chciał podziękować mi za grę. Skompromitował się.
A „Adaś", to nie był byle kto w Widzewie. Po spotkaniu dawnych gwiazd z piłkarzami wówczas reprezentującymi RTS w 1985 roku reporter „Sportowca" zanotował: „Andrzej Grębosz może nie był najlepszym zawodnikiem Widzewa, ale słowo jego miało wagę rozkazu. Przed nim Wiesław Chodakowski, po nim Zbigniew Boniek tak samo rządzili kolegami. I nie każdy mógł dostać się do ich grupy. Prezes, kupując zawodnika, zawsze pytał o zdanie starszych piłkarzy. A potem każdy nowy musiał przejść trudny test, by wszyscy przekonali się, że jest rzeczywiście potrzebny i nie lęka się przeciwności. Tak właśnie stworzono w Widzewie zespół może nie lepszy od kilku innych, ale bijący pozostałe drużyny walecznością, pasją i zaangażowaniem".
Nawet jednak u Bońka szkoleniowiec traktujący z radością klubową starszyznę sankcjami nie pozostawił miłych wspomnień. Dokładnie - nie pozostawia żadnych wspomnień. Już w wydanej w 1986 roku, a więc ledwie dziesięć lat po współpracy w Widzewie, książce ,,Na polu karnym", lider wszech czasów łódzkiej jedenastki, opisując kolejnych trenerów, stwierdził: - Był wprawdzie w klubie jeszcze Janusz Pekowski, ale bardzo krótko, więc nie mogę o nim nic powiedzieć.
Zbigniew Boniek (z prawej) był ulubieńcem trenera Janusza Pekowskiego. "Murzyn" na treningach nie wahał się zadzierać ze starszymi, ale chętniej ćwiczył z Włodzimierzem Smolarkiem.
POŻEGNALNY UŚCISK SURLITA
Szkoleniowiec, którego drużyna nie darzyła sympatią, długo już nie zagrzał miejsca w Widzewie. Po jednym z niezbyt udanych spotkań trener zaczął analizować przebieg poszczególnych akcji, wytykać błędy. Na koniec wziął kredę i malował schematy. Nie zdążył dokończyć rysunku, gdy usłyszał: - Panie, siadaj pan, co pan pier... W tym momencie nawet szkoleniowiec, który sporo zniósł od widzewiaków, nie wytrzymał: rzucił kredę i poszedł zadzwonić po prezesa. Sobolewski szybko zbadał sytuację, którą chciał załagodzić. Spokojnym tonem udzielił reprymendy zawodnikom i zapytał, czy nie dojrzeli już do przeproszenia trenera. -A za co mamy przepraszać? Przecież nie pogniewaliśmy się na trenera tylko pan Pekowski na nas. Jeśli chce, może wrócić.
Pekowski już jednak nie wrócił - postanowił pożegnać się z krnąbrnym zespołem, który tak bardzo dał się we znaki. Gdy przyszedł powiedzieć: „Do widzenia", byłego już w tym momencie trenera Widzewa, spotkała tylko jedna przykrość. Wiesław Surlit, który pernamentnie grzał ławę, postanowił uścisnąć dłoń Pekowskiego. Rezerwowy bramkarz chwycił prawicę nielubianego przełożonego i potrząsając powtarzał: Szkoda, że tak krótko trwała pańska kadencja, szkoda, że tak krótko.
Szkoleniowcowi omal - z bólu - nie popłynęły łzy. A pomyśleć, że pół roku wcześniej zdymisjonowany przez zawodników szkoleniowiec chwalił się reporterom: - Jeśli podejmie się rozmowy z wysłannikami z Łodzi, wtedy praktycznie nie ma punktów spornych. Wszystko jest jasne i przejrzyste, a po paru godzinach trenerowi wydaje się, że właśnie Widzew jest wymarzoną przystanią.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty z archiwalnych numerów "Sportowca".
A w środę odcinek zatytułowany:
BONIEK - BYĆ KIMŚ
w którym między innymi:
*FUTBOL CZYLI WIELKA PRZYGODA
*PROPOZYCJA MARZEŃ OD RZECZYWISTOŚCI
*HISTORIA JEDNEJ "OMEGI"
*UMIEJĘTNOŚĆ ZRAŻANIA LUDZI
*GAPIŃSKI PRZYJMOWAŁ MŁOKOSA
CZASAMI zapominamy wielkie wydarzenia. a nie potrafimy wymazać z pamięci epizodów. Z pozoru mało znaczących, nieistotnych. Wspomnienia są jednak tak natarczywe, że potrzebujemy... o nich porozmawiać. Zapewne dlatego widzewiacy, ci ze starej gwardii, do dziś opowiadają o przygodach, które przytrafiły się łodzianom w drugim sezonie w ekstraklasie, podczas bardzo krótkiej kadencji trenera Janusza Pekowskiego. Młody wówczas szkoleniowiec dostał szansę w RTS bardzo szybko i na pewno na kredyt. A musiał podołać wielkiemu wyzwaniu, ponieważ był następcą Leszka Jezierskiego, o którym w owym czasie w Widzewie opowiadano już legendy. Oczywiście, człowieka o takim autorytecie jak „Napoleon" było bardzo trudno zastąpić. Szczególnie młodemu trenerowi, który wiekiem niewiele przewyższał zawodników. I to nie podrzędnych grajków, ale piłkarzy, którzy potrafili pokazać charakter w spotkaniu z każdym rywalem, nawet przeciw największym tuzom europejskiego klubowego futbolu.
Widzewiacy bardzo szybko zapracowali na miano najbardziej walecznych w polskiej ekstraklasie. Wiadomo jednak, że zawziętości i wszystkich innych walorów nie nabyli podczas spotkań - wynikało to z mentalności zawodników łódzkiego klubu i życiowej postawy: także na treningach oraz w sytuacjach zupełnie z boiskiem nie powiązanych. Nie zginali karków przed sławnymi przeciwnikami, potrafili również powiedzieć każdemu trenerowi nie tylko co o nim myślą, ale też... jak nie będą trenować! Pekowski początkowo nie umiał zrozumieć, że albo będzie traktował graczy RTS jak partnerów, albo... nie będzie miał okazji w ogóle widzewiaków traktować. Szkoleniowiec próbował budować autorytet siłą. Pewnie dlatego poprowadził drużynę z Armii Czerwonej w zaledwie dziesięciu spotkaniach. I chyba był jednym z nielicznych trenerów, którzy nie żałowali dymisji, bo łodzianie dali się mu we znaki, że ho ho! Opowieści są pyszne...
DRUŻYNA TO NIE PLUTON
Gdy Pekowski obejmował zespół, był niemal rówieśnikiem najstarszych piłkarzy. Na zgrupowaniu w Zakopanem chciał jednak szybko wprowadzić silne rządy. Leszek Jezierski przyzwyczaił zawodników do dość spokojnych obozów, nie wymagał na przykład porannego wstawania. - Jak każdy wstał, przeciągnął się, to szedł... wysikać się, albo sprawdzić jaka jest pogoda. Oczywiście, niewiele przed godziną dziesiątą, bo dopiero wówczas było śniadanie - przypomniał Zdzisław Kostrzewiński. - „Napoleon" wymagał stuprocentowej obecności na pierwszym posiłku. Nie robił jednak żadnych rozruchów lub porannych zapraw.
Zupełnie nieświadomy metod poprzednika Pekowski, który dal się po-znać z dobrej strony prowadząc poznańskiego Lecha, chciał wprowadzić wojskowy niemal dryl. Już pierwszego dnia pobytu w Zakopanem zarządził trening jeszcze przed śniadaniem. Zbiórka wyznaczona była na godzinę ósmą. - Wyszliśmy ubrani tak, jak przyzwyczaił nas „Jeziera" - niektórzy w kapciach, inni w pidżamach, wszyscy rozespani i ciężko wkurzeni, że każą nam wstawać o tak wczesnej porze - przypomnieli starzy widzewiacy. - Widząc zgraję kuracjuszów, Pekowski rozsierdził się: „Co to jest, myślałem, że pracuje w klubie sportowym, a nie ze zbieraniną jakąś. Jutro wszyscy mają wyjść na rozruch w strojach sportowych, a bramkarze przygotować się do treningu".
Nazajutrz powiódł piłkarzy na długie rozbieganie. Na dwa okrążenia długiej pętli. Kończąc pierwsze, zawodnicy zauważyli, iż asystent Pekowskiego, Zbigniew Kociołek, tarzał w błocie golkiperów. Zdenerwowali się i zgłosili apelację do ówczesnego kapitana - Wiesława Chodakowskiego, który podszedł do ambitnego szkoleniowca i powiedział: - Trenerze, dwa razy byliśmy na zaprawie. Pierwszy i jednocześnie ostatni.
Janusz Pekowski zaliczył w Widzewie zaledwie epizod. Wspomnień i anegdot pozostało po tym szkoleniowcu więcej niż po niejednym trenerze, który przepracował cały sezon w RTS.
BALANGA NA KRUPÓWKACH
Pekowski oraz Kociołek poczuli się urażeni niesubordynacją piłkarzy i poszli na skargę do kierownika, Stefana Wrońskiego. Działacz Widzewa momentalnie zrobił ogólne zebranie, podczas którego asystent trenera stwierdził, że w zaistniałej sytuacji szkoleniowcy nie wyobrażają sobie dalszej współpracy z krnąbrną drużyną. - Janusz zwalniamy się, pakujemy - stwierdził na koniec.
Po sali poszedł pomruk, a jedyna odpowiedź padła z ostatnich ławek:
- To się k... pakujcie.
Ambicja ciała szkoleniowego została urażona, ucierpiał prestiż, ale Wrońskiemu udało się nakłonić Pekowskiego i Kociołka do pozostania. Mylą się jednak wszyscy, którzy sądzą, iż perypetie widzewiaków skończyły się na zaprawach. Co prawda poranne treningi zostały zaniechane, ale w dalszym ciągu trenerzy nie mogli porozumieć się z zespołem. Drugim powodem konfliktu byt... tor biegu. Pekowski poukładał koszulki na boisku i poszczególnym zawodnikom wytyczył odrębne szlaki. Najbardziej zdenerwował się wówczas senior ekipy - Kostrzewiński. „Dziadek" był starszy od trenera, więc nie wahał się powiedzieć bez ogródek co myśli: -Gram już dwadzieścia lat i pan nie będzie mówił jak i gdzie mam biegać. Albo gramy na małe bramki, albo nie trenujemy wcale!
Szkoleniowiec przyjął „sugestię" futbolistów, nie uchronił się jednak od środków odwetowych. Jeszcze tego samego dnia po kolacji cały zespół "ruszył" w miasto. Eskapada zakończyła się na końcu Krupówek w kameralnej knajpce. - Górale wspaniali grali tam na gęśliczkach, atmosfera była znakomita. Wszyscy goście wznosili toasty za Widzew, a po każdej wypitej kolejce rzucaliśmy kieliszkami o sufit. Zabawa była szampańska. Szkła spadały na podłogę i na takiej nawierzchni odbywały się tańce. A śpiewy słychać było chyba w całym Zakopanem, wracaliśmy zresztą z klubową pieśnią na ustach - wspominali nie bez wzruszenia widzewiacy po latach.
Okazało się, że widzewiacy byli oczekiwani w ośrodku. Oczywiście przez Pekowskiego i Kociołka, którzy ciekawi byli dokąd wyniosła się cała drużyna. Trenerzy nie zaryzykowali jednak spotkania z powracającymi z balangi, najprawdopodobniej w trosce o swoją nietykalność. Gdy tylko zobaczyli do jakiego stopnia zespół jest rozbawiony, salwowali się ucieczką do własnych pokojów.
NAJLEPSZY BYŁ BŁACHNO
Prawdziwy problem mieli jednak dopiero rano. Minął jeden trening, drugi, noc i kolejny dzień, a na zajęciach wciąż brakowało jednego z zawodników - Tadeusza Błachny. Nie tylko trenerzy, także koledzy zaczęli się już martwić o zaginionego. I wszyscy niezmiernie zdziwili się, kiedy drugiego dnia w porze kolacji przed ośrodek zajmowany przez łódzką ekipę zajechały sanie powożone przez bacę. Góral nie przyjechał jednak sam, obok woźnicy siedział... Blachno. Był w niezłej formie, wcale nie wyglądał na człowieka, który przebalował kilkadziesiąt godzin. Uwagę zwracały jedynie pewne niedostatki w garderobie - otóż jeden z najambitniejszych zawodników Widzewa przyjechał bez butów! Bankiety trochę kosztowały, musiał więc w pewnym momencie zastawić obuwie. Najważniejsze, że nie doznał uszczerbku na zdrowiu. Nie dane było jednak kolegom nacieszyć powrotem zabawowego piłkarza. Przyjechał, wziął gotówkę i... tyle go widzieli. Odjechał w nieznanym kierunku, by dokończyć rozpoczęty bankiet.
NIGDY NIE KOP BOŃKA!
Na zakopiańskich perypetiach widzewska przygoda Pekowskiego jeszcze się nie zakończyła. Na nieszczęście dla Grębosza, który szybko popadł w konflikt ze szkoleniowcem, przez Zbigniewa Bońka zresztą. Na kolejnym zgrupowaniu - w Wałczu. Podczas jednej z gier szkolnych doszło do ostrego starcia między reprezentującym starsze pokolenie Andrzejem i aspirującym do pierwszoplanowej roli Zbyszkiem. - „Murzyn" od razu wystartował do mnie, chciał się bić. Byłem sporo starszy, więc całą sprawę skwitowałem jednym kopniakiem w zadek - opowiedział bez skrępowania Grębosz. - Myślałem, że to tylko incydent jakich wiele, ale niespodziewanie sprawa nabrała nieprzyjemnego dla mnie obrotu.
Pekowski wyraźnie postawił na Bońka i nie chciał, by ktokolwiek wchodził w drogę młodemu rozgrywającemu. Za zwarcie na treningu postanowił wykluczać gracza starszej generacji z drużyny! I pewnie zrealizowałby zamierzenie, gdyby nie interwencja rządzących wówczas łódzkim zespołem Chodakowskiego i Kostrzewińskiego, którzy wstawili się za „Adasiem". W przeciwnym wypadku Grębosz pożegnałby się z klubem, który największe osiągnięcia miał dopiero przed sobą. Po protekcji kolegów został, ale u Pekowskiego nigdy już nie wystąpił. No, prawie nigdy, bowiem podczas jednego ze spotkań Pucharu Lata zaliczył niespełna minutowy epizod. - W 40 minucie wykonywaliśmy rzut wolny sprzed pola karnego - wspominał znakomity ongiś obrońca. - Faulowany kolega doznał kontuzji, więc ktoś musiał wejść. Niespodziewanie usłyszałem: - Andrzej, wchodzisz. Byłem w szoku! Naprawdę mnie wpuszcza? Szybko się rozebrałem i pobiegłem na boisko. Nie zdążyłem jednak dobiec do piłki, a usłyszałem: - Andrzej, schodzisz. Wróciłem się więc, a Pekowski bezczelnie wyciągnął dłoń, jakby chciał podziękować mi za grę. Skompromitował się.
A „Adaś", to nie był byle kto w Widzewie. Po spotkaniu dawnych gwiazd z piłkarzami wówczas reprezentującymi RTS w 1985 roku reporter „Sportowca" zanotował: „Andrzej Grębosz może nie był najlepszym zawodnikiem Widzewa, ale słowo jego miało wagę rozkazu. Przed nim Wiesław Chodakowski, po nim Zbigniew Boniek tak samo rządzili kolegami. I nie każdy mógł dostać się do ich grupy. Prezes, kupując zawodnika, zawsze pytał o zdanie starszych piłkarzy. A potem każdy nowy musiał przejść trudny test, by wszyscy przekonali się, że jest rzeczywiście potrzebny i nie lęka się przeciwności. Tak właśnie stworzono w Widzewie zespół może nie lepszy od kilku innych, ale bijący pozostałe drużyny walecznością, pasją i zaangażowaniem".
Nawet jednak u Bońka szkoleniowiec traktujący z radością klubową starszyznę sankcjami nie pozostawił miłych wspomnień. Dokładnie - nie pozostawia żadnych wspomnień. Już w wydanej w 1986 roku, a więc ledwie dziesięć lat po współpracy w Widzewie, książce ,,Na polu karnym", lider wszech czasów łódzkiej jedenastki, opisując kolejnych trenerów, stwierdził: - Był wprawdzie w klubie jeszcze Janusz Pekowski, ale bardzo krótko, więc nie mogę o nim nic powiedzieć.
Zbigniew Boniek (z prawej) był ulubieńcem trenera Janusza Pekowskiego. "Murzyn" na treningach nie wahał się zadzierać ze starszymi, ale chętniej ćwiczył z Włodzimierzem Smolarkiem.
POŻEGNALNY UŚCISK SURLITA
Szkoleniowiec, którego drużyna nie darzyła sympatią, długo już nie zagrzał miejsca w Widzewie. Po jednym z niezbyt udanych spotkań trener zaczął analizować przebieg poszczególnych akcji, wytykać błędy. Na koniec wziął kredę i malował schematy. Nie zdążył dokończyć rysunku, gdy usłyszał: - Panie, siadaj pan, co pan pier... W tym momencie nawet szkoleniowiec, który sporo zniósł od widzewiaków, nie wytrzymał: rzucił kredę i poszedł zadzwonić po prezesa. Sobolewski szybko zbadał sytuację, którą chciał załagodzić. Spokojnym tonem udzielił reprymendy zawodnikom i zapytał, czy nie dojrzeli już do przeproszenia trenera. -A za co mamy przepraszać? Przecież nie pogniewaliśmy się na trenera tylko pan Pekowski na nas. Jeśli chce, może wrócić.
Pekowski już jednak nie wrócił - postanowił pożegnać się z krnąbrnym zespołem, który tak bardzo dał się we znaki. Gdy przyszedł powiedzieć: „Do widzenia", byłego już w tym momencie trenera Widzewa, spotkała tylko jedna przykrość. Wiesław Surlit, który pernamentnie grzał ławę, postanowił uścisnąć dłoń Pekowskiego. Rezerwowy bramkarz chwycił prawicę nielubianego przełożonego i potrząsając powtarzał: Szkoda, że tak krótko trwała pańska kadencja, szkoda, że tak krótko.
Szkoleniowcowi omal - z bólu - nie popłynęły łzy. A pomyśleć, że pół roku wcześniej zdymisjonowany przez zawodników szkoleniowiec chwalił się reporterom: - Jeśli podejmie się rozmowy z wysłannikami z Łodzi, wtedy praktycznie nie ma punktów spornych. Wszystko jest jasne i przejrzyste, a po paru godzinach trenerowi wydaje się, że właśnie Widzew jest wymarzoną przystanią.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty z archiwalnych numerów "Sportowca".
A w środę odcinek zatytułowany:
BONIEK - BYĆ KIMŚ
w którym między innymi:
*FUTBOL CZYLI WIELKA PRZYGODA
*PROPOZYCJA MARZEŃ OD RZECZYWISTOŚCI
*HISTORIA JEDNEJ "OMEGI"
*UMIEJĘTNOŚĆ ZRAŻANIA LUDZI
*GAPIŃSKI PRZYJMOWAŁ MŁOKOSA
-
- Klub 1910
- Posty: 286
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
- Lokalizacja: Zgierz
Re: Pęknięty Widzew
Odcinek 13 - BONIEK - BYĆ KIMŚ
O TYM PIŁKARZU wszystko już powiedziano i napisano, każdy aspekt kariery został przenicowany na wszelkie możliwe sposoby. I trudno się dziwić, ponieważ Zbigniew Boniek był nie-zwykle wdzięcznym tematem - nie tylko znakomitym piłkarzem, ale takie liderem i człowiekiem o trudnym, niepokornym charakterze. Zdecydowaliśmy się jednak na przypomnienie sylwetki, dokonań i poglądów lidera wszech czasów Widzewa. Takiej postaci nie wolno pominąć. W polskiej ekstraklasie występował tylko w barwach Widzewa. Dzięki łódzkiemu klubowi zaistniał na futbolowej scenie, ale łódzki klub tez bardzo dużo zawdzięcza „Murzynowi" - pewnie nie zapisałby tak pięknej karty, a może bez tak silnej osobowości w składzie dłużej musiałby upominać się o swoje. - Boniek i Widzew to są zawsze naczynia połączone - przyznał po latach bohater tego odcinka. - Nie ma piłkarza nie do zastąpienia, lecz faktem jest, ze dobry piłkarz może decydować o obliczu całej drużyny. Widzew ze mną w składzie, z Włodkiem Smolarkiem, Józkiem Młynarczykiem to był po prostu bardzo dobry zespół. Widzew mi pomógł, ale i ja Widzewowi też.
Nikt nigdy nie podważał klasy Bońka, lecz w Widzewie znakomity gracz miał nie tylko przyjaciół. „Rudy" nie przejmował się jednak specjalnie brakiem sympatii u niektórych kolegów. - Cóż to za mężczyzna, który nie ma wrogów!? - dopytywał retorycznie i przebojem szedł przez życie dalej.
- Zbyszek już dawno postanowił, że odegra ważną rolę w piłce, nie tylko polskiej. Cel osiągnął. O tym, że był dyrygentem i organizatorem zespołu, przekonywać nikogo nie muszę? Był szybkim, inteligentnym, wybitnie utalentowanym piłkarzem. Można o nim mówić tylko w superlatywach - podsumował po latach Młynarczyk. - Zbyszek lubił się też napić piwa, ale wiedział, ile i kiedy można. I było to na ogół rzeczywiście małe piwo. - Każdy sam powinien modelować sobie życie - stwierdził z dystansu Boniek. - Mam taką zasadę, że od innych nie wymagam więcej niż od samego siebie. Kiedy przegrywałem mecz na boisku, nigdy nie miałem pretensji do trenera, że źle ustawił drużynę, albo wybrał wadliwą taktykę. A kiedy wygrywałem, to też nie przeceniałem udziału w zwycięstwie ludzi stojących za linią.
Taki już był ten widzewiak - pewny umiejętności i bardzo w siebie zapatrzony. Tyle że w przeciwieństwie do obecnych gwiazdek naszej ekstraklasy zadufanie „Zibiego" wynikało z rzeczywistych umiejętności piłkarskich i niebywałej zdolności kierowania zespołem. Na boisku i poza nim. O wszystkim jednak po kolei.
FUTBOL CZYLI WIELKA PRZYGODA
- Mój kontakt z piłką zaczął się właściwie w chwili, gdy pojawiłem się na świecie - powiedział, gdy tylko zaczęto być o nim głośno. - Cała moja rodzina jest przesiąknięta futbolem, ojciec -niektórzy kibice być może pamiętają - występował w pierwszoligowej Polonii Bydgoszcz i podobno był dobrym graczem. Od najmłodszych lat piłka była więc treścią mego życia. Cały wolny czas spędzałem na podwórku lub na boisku.
Do klubu trafił, gdy miał 12 lat. Zaczynał jednak nic tak jak ojciec, bo w zespole lokalnego rywala Zawiszy. I gdy tylko zaczął bawić się -jak sam podkreśla - pod okiem trenera, został okrzyknięty talentem; i to bynajmniej wcale nie prowincjonalnym, na miarę Bydgoszczy, bo już wówczas wróżono Bońkowi-juniorowi dużą karierę. Tyle, że po dwóch, trzech latach poszedł właściwie w niepamięć. Dlaczego? Był otóż najmniejszy, najdrobniejszy w grupie prowadzonej przez Konrada Kamińskiego. Gdy miał 15 lat - pozostał na uboczu -szansę otrzymali wyżsi. - I wówczas, gdy zaczęto mnie powoli przekreślać, postanowiłem, że się nie dam, muszę dopiąć swego! Nie poddałem się!
Dorastający Boniek tak bardzo chciał zostać piłkarzem, że... urósł! Po przekroczeniu feralnego - jak się okazało - piętnastego roku życia, gdy wszedł w okres pełnego fizycznego dojrzewania, był nie tylko coraz wyższy, ale i silniejszy. Odnalazł entuzjastyczne podejście do futbolu, bo widział, że jest lepszy i bardziej zauważany. - Kiedy skończyłem szesnaście lat i zaczęły się powołania na kadrę juniorów, nie miałem wątpliwości, że to będzie moje życiowe zajęcie, że zaczynam zdobywać zawód - wspominał po latach. - Człowiek czytał książki, rozmawiał z różnymi ludźmi i często słyszał, że facet, który nie przejdzie w życiu prawdziwej przygody - ma życie jakieś uboższe. I wówczas, dla samego siebie, postanowiłem, że moją przygodą w życiu będzie futbol. Zaciąłem się w sobie i zacząłem robić wszystko, by zostać piłkarzem znanym, dobrym, liczącym się. Chciałem być kimś!
W miarę upływu czasu marzenia Bońka zaczęty przybierać realny kształt. A gdy do Zawiszy przyszedł Ignacy Ordon, szkoleniowiec oddelegowany z warszawskiej Legii, po raz pierwszy sny się spełniły - siedemnastoletniego piłkarza wprowadził do drugoligowego zespołu Zawiszy!
Zbigniew Boniek od najmłodszych lat chciał być kimś. Pewnie dlatego tyle w futbolu osiągnął.
PROPORCJA MARZEŃ DO RZECZYWISTOŚCI
Nie każdy miał wówczas zaszczyt debiutowania wśród seniorów tak wcześnie - czasy byty inne niż obecnie. Polski futbol był znacznie wyżej notowany, a ponadto bardzo restrykcyjne przepisy przyczyniały się do pozostawania w kraju niemal wszystkich najlepszych piłkarzy. Było się więc od kogo uczyć, ale też znacznie trudniej było się przebić i zaistnieć w dorosłej piłce. Łut szczęścia był nieodzowny. - Co to jest szczęście? - zapytywał Boniek po latach i definiował: - Według mnie proporcja marzeń do rzeczywistości. Moja kariera przebiegała raczej bezkolizyjnie, bo udało mi się - zwłaszcza w młodym wieku - uniknąć poważnych kontuzji. Może dlatego się udawało, że od samego początku byłem dobrze przygotowany. Zdarzało się, iż na boisku miałem ciężkie zderzenia z przeciwnikami, lecz nic mi nie pękło. Sam też prowokowałem takie zderzenia. Nie pamiętam jednak, aby po starciu ze mną kogoś trzeba było znosić z murawy. Dobry zawodnik powinien grać w piłkę, nie zaś w kości...
Od najmłodszych lat Boniek prowokował nie tylko ostre starcia, lecz również słowne utarczki, z których zasłynął już jako junior. Często dostawał napomnienia, a raz nawet czerwoną kartkę. Za obrazę sędziego, który przedwcześnie zakończył spotkanie w półfinale mistrzostw Polski juniorów przegrane przez Zawiszę 1:2. Gwizdek rozległ się w momencie, gdy Zbyszek wraz z kolegą znaleźli się na czystej pozycji. Obaj zostali wówczas ukarani, bo obaj powiedzieli arbitrowi, co o nim myślą.
HISTORIA JEDNEJ „OMEGI"
Wówczas utalentowany gracz Zawiszy występował już w reprezentacji Polski w swojej kategorii wiekowej. Trafniejsze byłoby jednak stwierdzenie, że był Powoływany, ponieważ - jak sam wspominał po latach - dość często siedział na ławce rezerwowych i przyglądał się jak grają podstawowi zawodnicy; także ci, którzy w dorosłej piłce nigdy nie zaistnieli.
Boniek potrafił jednak bić się o swoje i pewnie ze względu na charakter nie był najbardziej lubianym piłkarzem narodowego juniorskiego zespołu. A pewnego razu, po turnieju w Iranie, zdarzył się bardzo nieprzyjemny incydent. „Orliki" wygrały wspaniałe nagrody - szejk sponsorujący zawody wręczył młodym Polakom złote, bardzo cenne zegarki „Omegi". Wszyscy się bardzo cieszyli z suwenirów, tyle, że jeden z piłkarzy znacznie krócej od kolegów. Pechowcem okazał się Mirosław Tłokiński, któremu bardzo szybko nagroda zginęła. Rozpoczęło się poszukiwanie sprawcy kradzieży, w gronie podejrzanych znalazł się także Boniek. Zegarek się, oczywiście, nie znalazł, podobnie winny. Sprawa nie wyjaśniła się do dziś, nawet „Tłoczek" niechętnie wraca do tematu „Omegi", a już za nic nie chce mówić o podejrzanych. Nie przeczy jednak, że nigdy z Bońkiem za sobą nie przepadali. Może wzajemna awersja narodziła się w Iranie?
UMIEJĘTNOŚĆ ZRAŻANIA LUDZI
Przeprowadzka z Bydgoszczy do Łodzi też nastąpiła przez - albo jeśli ktoś woli, dzięki - trudnemu charakterowi „Murzyna". Niedługo potem wspominał: -Latem 1975 roku miałem poważny zatarg z jednym z bardzo zasłużonych dla polskiego sportu działaczy, byłym zawodnikiem Zawiszy i dalsza gra w klubie stała się dla mnie wykluczona. Nie chciałbym wracać do tamtej historii, obaj byliśmy bardzo zdenerwowani, ale padły tak mocne słowa, że musiałem odejść. Nie wyobrażałem sobie dalszej gry w klubie, w którym nie ma do mnie pełnego zaufania.
Dopiero po latach można było wyznania młodego wówczas piłkarza przełożyć na otwarty język - poszło o scysję z pułkownikiem Zdzisławem Krzyszkowiakiem, wielką postacią polskiego sportu, mistrzem olimpijskim: - Scysja rzeczywiście była, tyle że jak zwykle została została rozdmuchana do niebotycznych rozmiarów. A było tak, że Zawisza grał drugoligowy mecz z Lechią Gdańsk. Bardzo się starałem, lecz paru moich kolegów z drużyny jakby mniej. W 89 minucie przegrywamy 0:1 i sędzia dyktuje dla nas rzut karny. Nikt się nie rwał do jedenastki, więc piłkę ustawiłem ja i nawet dobrze strzeliłem. Niestety, piłka odbiła się od słupka i wyszła w pole. Koniec meczu, moi koledzy się radują, jakby wygrali, a ja jestem wściekły. I schodząc z boiska słyszę, jak Krzyszkowiak mówi do kogoś tam: „Kto gówniarzowi dał strzelać karnego?!". No to się zatrzymałem i... ucięliśmy sobie pogawędkę. Potem miałem dostać jakąś dyskwalifikację, ale w sumie byłem zadowolony. Bo dzięki temu mogłem się pożegnać z Zawiszą. Na drugi dzień kazali przeprosić pana Krzyszkowiaka, co zrobiłem, lecz grać nie mogłem. No to skorzystałem z okazji, by uciec do Widzewa. Prawda jest taka, że umiem zrażać sobie ludzi - jak mi na tym zależy. Może więc wtedy skorzystałem z okazji?
Tadeusz Gapiński od pierwszych dni zaopiekował się młodym zawodnikiem pozyskanym z bydgoskiego Zawiszy. Wiedział, że kiedyś zostanie jednym z najwybitniejszych piłkarzy w historii polskiego futbolu?
GAPIŃSKI PRZYJMOWAŁ MŁOKOSA
Nad wyborem nowego klubu zastanawiał się dość długo, ponieważ miał wówczas już sporo propozycji. Po rozważeniu wszystkich argumentów zdecydował się na Widzew. Dlaczego? Bo chciał być kimś i doszedł do wniosku, ze najszybciej tym kimś zostanie w Łodzi, w klubie, który dopiero chce zbudować potęgę. Uważał RTS za zespół grający bardzo przyzwoitą piłkę, ale bez zawodnika prowadzącego grę, zdecydowanego lidera, umiejącego przejąć ciężar organizowania akcji:- Nie wstydzę się przyznać, iż, może nieskromnie, pomyślałem o takiej roli dla siebie.
Doświadczeni piłkarze od razu podali Bońkowi rękę. Tadeusz Gapiński, wieloletni serdeczny przyjaciel - dziś kierownik drużyny, wtedy napastnik - natychmiast zaprosił młodego zawodnika do domu i pomagał w każdej sytuacji. Razem trenowali, razem spędzali czas poza boiskiem, organizowali wspólne wieczory, wspólne wczasy. Później „Gapek" został ojcem chrzestnym Tomka - syna „Murzyna".
- Wiele się od Tadka nauczyłem - i na treningach, i poza nimi - przyznał po latach Boniek. -Bo Tadek, taka lewa nóżka, umiał zastawić się ciałem, że w rozpaczliwych sytuacjach podanie zawsze adresowane było do niego. Wszyscy wiedzieli bowiem, iż Gapiński piłki nie straci. Od niego nauczyłem się owych chytrych uderzeń - patrzysz w lewo, a kierujesz piłkę w prawo.
O późniejszych przygodach Bańka w Widzewie napiszemy już jutro.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Piłki Nożnej", „Sportowca" i książki Zbigniewa Bońka „Na polu karnym".
A w czwartek odcinek zatytułowany:
BONIEK - WODZIREJ
w którym między innymi:
*UKŁONY DLA CHODAKOWSKIEGO
*NA PRZEKÓR ŻÓŁTACZCE
*GRANDE AMATEUR
*POLSKI PLATINI
O TYM PIŁKARZU wszystko już powiedziano i napisano, każdy aspekt kariery został przenicowany na wszelkie możliwe sposoby. I trudno się dziwić, ponieważ Zbigniew Boniek był nie-zwykle wdzięcznym tematem - nie tylko znakomitym piłkarzem, ale takie liderem i człowiekiem o trudnym, niepokornym charakterze. Zdecydowaliśmy się jednak na przypomnienie sylwetki, dokonań i poglądów lidera wszech czasów Widzewa. Takiej postaci nie wolno pominąć. W polskiej ekstraklasie występował tylko w barwach Widzewa. Dzięki łódzkiemu klubowi zaistniał na futbolowej scenie, ale łódzki klub tez bardzo dużo zawdzięcza „Murzynowi" - pewnie nie zapisałby tak pięknej karty, a może bez tak silnej osobowości w składzie dłużej musiałby upominać się o swoje. - Boniek i Widzew to są zawsze naczynia połączone - przyznał po latach bohater tego odcinka. - Nie ma piłkarza nie do zastąpienia, lecz faktem jest, ze dobry piłkarz może decydować o obliczu całej drużyny. Widzew ze mną w składzie, z Włodkiem Smolarkiem, Józkiem Młynarczykiem to był po prostu bardzo dobry zespół. Widzew mi pomógł, ale i ja Widzewowi też.
Nikt nigdy nie podważał klasy Bońka, lecz w Widzewie znakomity gracz miał nie tylko przyjaciół. „Rudy" nie przejmował się jednak specjalnie brakiem sympatii u niektórych kolegów. - Cóż to za mężczyzna, który nie ma wrogów!? - dopytywał retorycznie i przebojem szedł przez życie dalej.
- Zbyszek już dawno postanowił, że odegra ważną rolę w piłce, nie tylko polskiej. Cel osiągnął. O tym, że był dyrygentem i organizatorem zespołu, przekonywać nikogo nie muszę? Był szybkim, inteligentnym, wybitnie utalentowanym piłkarzem. Można o nim mówić tylko w superlatywach - podsumował po latach Młynarczyk. - Zbyszek lubił się też napić piwa, ale wiedział, ile i kiedy można. I było to na ogół rzeczywiście małe piwo. - Każdy sam powinien modelować sobie życie - stwierdził z dystansu Boniek. - Mam taką zasadę, że od innych nie wymagam więcej niż od samego siebie. Kiedy przegrywałem mecz na boisku, nigdy nie miałem pretensji do trenera, że źle ustawił drużynę, albo wybrał wadliwą taktykę. A kiedy wygrywałem, to też nie przeceniałem udziału w zwycięstwie ludzi stojących za linią.
Taki już był ten widzewiak - pewny umiejętności i bardzo w siebie zapatrzony. Tyle że w przeciwieństwie do obecnych gwiazdek naszej ekstraklasy zadufanie „Zibiego" wynikało z rzeczywistych umiejętności piłkarskich i niebywałej zdolności kierowania zespołem. Na boisku i poza nim. O wszystkim jednak po kolei.
FUTBOL CZYLI WIELKA PRZYGODA
- Mój kontakt z piłką zaczął się właściwie w chwili, gdy pojawiłem się na świecie - powiedział, gdy tylko zaczęto być o nim głośno. - Cała moja rodzina jest przesiąknięta futbolem, ojciec -niektórzy kibice być może pamiętają - występował w pierwszoligowej Polonii Bydgoszcz i podobno był dobrym graczem. Od najmłodszych lat piłka była więc treścią mego życia. Cały wolny czas spędzałem na podwórku lub na boisku.
Do klubu trafił, gdy miał 12 lat. Zaczynał jednak nic tak jak ojciec, bo w zespole lokalnego rywala Zawiszy. I gdy tylko zaczął bawić się -jak sam podkreśla - pod okiem trenera, został okrzyknięty talentem; i to bynajmniej wcale nie prowincjonalnym, na miarę Bydgoszczy, bo już wówczas wróżono Bońkowi-juniorowi dużą karierę. Tyle, że po dwóch, trzech latach poszedł właściwie w niepamięć. Dlaczego? Był otóż najmniejszy, najdrobniejszy w grupie prowadzonej przez Konrada Kamińskiego. Gdy miał 15 lat - pozostał na uboczu -szansę otrzymali wyżsi. - I wówczas, gdy zaczęto mnie powoli przekreślać, postanowiłem, że się nie dam, muszę dopiąć swego! Nie poddałem się!
Dorastający Boniek tak bardzo chciał zostać piłkarzem, że... urósł! Po przekroczeniu feralnego - jak się okazało - piętnastego roku życia, gdy wszedł w okres pełnego fizycznego dojrzewania, był nie tylko coraz wyższy, ale i silniejszy. Odnalazł entuzjastyczne podejście do futbolu, bo widział, że jest lepszy i bardziej zauważany. - Kiedy skończyłem szesnaście lat i zaczęły się powołania na kadrę juniorów, nie miałem wątpliwości, że to będzie moje życiowe zajęcie, że zaczynam zdobywać zawód - wspominał po latach. - Człowiek czytał książki, rozmawiał z różnymi ludźmi i często słyszał, że facet, który nie przejdzie w życiu prawdziwej przygody - ma życie jakieś uboższe. I wówczas, dla samego siebie, postanowiłem, że moją przygodą w życiu będzie futbol. Zaciąłem się w sobie i zacząłem robić wszystko, by zostać piłkarzem znanym, dobrym, liczącym się. Chciałem być kimś!
W miarę upływu czasu marzenia Bońka zaczęty przybierać realny kształt. A gdy do Zawiszy przyszedł Ignacy Ordon, szkoleniowiec oddelegowany z warszawskiej Legii, po raz pierwszy sny się spełniły - siedemnastoletniego piłkarza wprowadził do drugoligowego zespołu Zawiszy!
Zbigniew Boniek od najmłodszych lat chciał być kimś. Pewnie dlatego tyle w futbolu osiągnął.
PROPORCJA MARZEŃ DO RZECZYWISTOŚCI
Nie każdy miał wówczas zaszczyt debiutowania wśród seniorów tak wcześnie - czasy byty inne niż obecnie. Polski futbol był znacznie wyżej notowany, a ponadto bardzo restrykcyjne przepisy przyczyniały się do pozostawania w kraju niemal wszystkich najlepszych piłkarzy. Było się więc od kogo uczyć, ale też znacznie trudniej było się przebić i zaistnieć w dorosłej piłce. Łut szczęścia był nieodzowny. - Co to jest szczęście? - zapytywał Boniek po latach i definiował: - Według mnie proporcja marzeń do rzeczywistości. Moja kariera przebiegała raczej bezkolizyjnie, bo udało mi się - zwłaszcza w młodym wieku - uniknąć poważnych kontuzji. Może dlatego się udawało, że od samego początku byłem dobrze przygotowany. Zdarzało się, iż na boisku miałem ciężkie zderzenia z przeciwnikami, lecz nic mi nie pękło. Sam też prowokowałem takie zderzenia. Nie pamiętam jednak, aby po starciu ze mną kogoś trzeba było znosić z murawy. Dobry zawodnik powinien grać w piłkę, nie zaś w kości...
Od najmłodszych lat Boniek prowokował nie tylko ostre starcia, lecz również słowne utarczki, z których zasłynął już jako junior. Często dostawał napomnienia, a raz nawet czerwoną kartkę. Za obrazę sędziego, który przedwcześnie zakończył spotkanie w półfinale mistrzostw Polski juniorów przegrane przez Zawiszę 1:2. Gwizdek rozległ się w momencie, gdy Zbyszek wraz z kolegą znaleźli się na czystej pozycji. Obaj zostali wówczas ukarani, bo obaj powiedzieli arbitrowi, co o nim myślą.
HISTORIA JEDNEJ „OMEGI"
Wówczas utalentowany gracz Zawiszy występował już w reprezentacji Polski w swojej kategorii wiekowej. Trafniejsze byłoby jednak stwierdzenie, że był Powoływany, ponieważ - jak sam wspominał po latach - dość często siedział na ławce rezerwowych i przyglądał się jak grają podstawowi zawodnicy; także ci, którzy w dorosłej piłce nigdy nie zaistnieli.
Boniek potrafił jednak bić się o swoje i pewnie ze względu na charakter nie był najbardziej lubianym piłkarzem narodowego juniorskiego zespołu. A pewnego razu, po turnieju w Iranie, zdarzył się bardzo nieprzyjemny incydent. „Orliki" wygrały wspaniałe nagrody - szejk sponsorujący zawody wręczył młodym Polakom złote, bardzo cenne zegarki „Omegi". Wszyscy się bardzo cieszyli z suwenirów, tyle, że jeden z piłkarzy znacznie krócej od kolegów. Pechowcem okazał się Mirosław Tłokiński, któremu bardzo szybko nagroda zginęła. Rozpoczęło się poszukiwanie sprawcy kradzieży, w gronie podejrzanych znalazł się także Boniek. Zegarek się, oczywiście, nie znalazł, podobnie winny. Sprawa nie wyjaśniła się do dziś, nawet „Tłoczek" niechętnie wraca do tematu „Omegi", a już za nic nie chce mówić o podejrzanych. Nie przeczy jednak, że nigdy z Bońkiem za sobą nie przepadali. Może wzajemna awersja narodziła się w Iranie?
UMIEJĘTNOŚĆ ZRAŻANIA LUDZI
Przeprowadzka z Bydgoszczy do Łodzi też nastąpiła przez - albo jeśli ktoś woli, dzięki - trudnemu charakterowi „Murzyna". Niedługo potem wspominał: -Latem 1975 roku miałem poważny zatarg z jednym z bardzo zasłużonych dla polskiego sportu działaczy, byłym zawodnikiem Zawiszy i dalsza gra w klubie stała się dla mnie wykluczona. Nie chciałbym wracać do tamtej historii, obaj byliśmy bardzo zdenerwowani, ale padły tak mocne słowa, że musiałem odejść. Nie wyobrażałem sobie dalszej gry w klubie, w którym nie ma do mnie pełnego zaufania.
Dopiero po latach można było wyznania młodego wówczas piłkarza przełożyć na otwarty język - poszło o scysję z pułkownikiem Zdzisławem Krzyszkowiakiem, wielką postacią polskiego sportu, mistrzem olimpijskim: - Scysja rzeczywiście była, tyle że jak zwykle została została rozdmuchana do niebotycznych rozmiarów. A było tak, że Zawisza grał drugoligowy mecz z Lechią Gdańsk. Bardzo się starałem, lecz paru moich kolegów z drużyny jakby mniej. W 89 minucie przegrywamy 0:1 i sędzia dyktuje dla nas rzut karny. Nikt się nie rwał do jedenastki, więc piłkę ustawiłem ja i nawet dobrze strzeliłem. Niestety, piłka odbiła się od słupka i wyszła w pole. Koniec meczu, moi koledzy się radują, jakby wygrali, a ja jestem wściekły. I schodząc z boiska słyszę, jak Krzyszkowiak mówi do kogoś tam: „Kto gówniarzowi dał strzelać karnego?!". No to się zatrzymałem i... ucięliśmy sobie pogawędkę. Potem miałem dostać jakąś dyskwalifikację, ale w sumie byłem zadowolony. Bo dzięki temu mogłem się pożegnać z Zawiszą. Na drugi dzień kazali przeprosić pana Krzyszkowiaka, co zrobiłem, lecz grać nie mogłem. No to skorzystałem z okazji, by uciec do Widzewa. Prawda jest taka, że umiem zrażać sobie ludzi - jak mi na tym zależy. Może więc wtedy skorzystałem z okazji?
Tadeusz Gapiński od pierwszych dni zaopiekował się młodym zawodnikiem pozyskanym z bydgoskiego Zawiszy. Wiedział, że kiedyś zostanie jednym z najwybitniejszych piłkarzy w historii polskiego futbolu?
GAPIŃSKI PRZYJMOWAŁ MŁOKOSA
Nad wyborem nowego klubu zastanawiał się dość długo, ponieważ miał wówczas już sporo propozycji. Po rozważeniu wszystkich argumentów zdecydował się na Widzew. Dlaczego? Bo chciał być kimś i doszedł do wniosku, ze najszybciej tym kimś zostanie w Łodzi, w klubie, który dopiero chce zbudować potęgę. Uważał RTS za zespół grający bardzo przyzwoitą piłkę, ale bez zawodnika prowadzącego grę, zdecydowanego lidera, umiejącego przejąć ciężar organizowania akcji:- Nie wstydzę się przyznać, iż, może nieskromnie, pomyślałem o takiej roli dla siebie.
Doświadczeni piłkarze od razu podali Bońkowi rękę. Tadeusz Gapiński, wieloletni serdeczny przyjaciel - dziś kierownik drużyny, wtedy napastnik - natychmiast zaprosił młodego zawodnika do domu i pomagał w każdej sytuacji. Razem trenowali, razem spędzali czas poza boiskiem, organizowali wspólne wieczory, wspólne wczasy. Później „Gapek" został ojcem chrzestnym Tomka - syna „Murzyna".
- Wiele się od Tadka nauczyłem - i na treningach, i poza nimi - przyznał po latach Boniek. -Bo Tadek, taka lewa nóżka, umiał zastawić się ciałem, że w rozpaczliwych sytuacjach podanie zawsze adresowane było do niego. Wszyscy wiedzieli bowiem, iż Gapiński piłki nie straci. Od niego nauczyłem się owych chytrych uderzeń - patrzysz w lewo, a kierujesz piłkę w prawo.
O późniejszych przygodach Bańka w Widzewie napiszemy już jutro.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Piłki Nożnej", „Sportowca" i książki Zbigniewa Bońka „Na polu karnym".
A w czwartek odcinek zatytułowany:
BONIEK - WODZIREJ
w którym między innymi:
*UKŁONY DLA CHODAKOWSKIEGO
*NA PRZEKÓR ŻÓŁTACZCE
*GRANDE AMATEUR
*POLSKI PLATINI
- SamWieszKto
- Sponsor
- Posty: 1103
- Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:23 pm
- Lokalizacja: A12
- Kontakt:
Re: Pęknięty Widzew
Można gdzieś znaleźć potwierdzenie że wtedy był rekord? Ja jedynie dotarłem do dziennika łódzkiego i choć piszą że to rekord to jednocześnie piszą o prawie 40 tyś... podczas gdy o innym meczu napisali że było 45 tyś.swistak pisze:Odcinek 11 - HONOROWE PORAŻKI
(...)Więcej widzów przyszło tylko na jeden mecz rozgrywany kiedykolwiek w Łodzi. 10 kwietnia 1976 roku konfrontację Widzewa z GKS Tychy, także na stadionie ŁKS, oglądało około 60 tysięcy kibiców! Siedzieli nawet na bieżni, a fani w pierwszych rzędach dotykali butami linii bocznej boiska... (...)