Pęknięty Widzew

swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 14 - BONIEK - WODZIREJ

ROLA lidera nie jest łatwa. Jedynie poza boiskiem sprawa jest dość prosta. Jeśli masz zdolności przywódcze i jeśli umiesz występować w imieniu zespołu, zawsze zostaniesz pierwszoplanową postacią. I nieważne, czy nosisz opaskę kapitana zespołu, czy też przydzielono ją komu innemu. Drużyna ci wierzy, masz wpływ na kolegów, więc jesteś najważniejszy. Natomiast w czasie gry lider bez przerwy musi być przytomny, choć ze zmęczenia ma czasem białe plamy przed oczyma. Powinien nie tylko przezwyciężyć własną słabość, lecz cały czas panować nad sytuacją. Rządzić - znaczy poganiać kolegów, pilnować pewnego porządku w działaniach zaczepnych i obronnych, zachęcać wszystkich do walki. A poganianie nie jest zawsze zadaniem prostym.... Nie raz i nie dwa czułem.... mało tego, widziałem, że partnerzy mieli przygotowaną dla mnie wiązankę, ale zawsze mięli przekleństwa w zębach i ruszali do walki. W takich przypadkach trzeba rozładować atmosferę po meczu lub w czasie przerwy, podejść do kolegi, pochwalić go, rzucić ciepłe słowo, bo przecież lider to nie to samo, co poganiacz niewolników... - twierdził Boniek, gdy już został pierwszoplanową postacią w klubie zarządzanym przez Ludwika Sobolewskiego. I dodawał: - Myślę, że wodzirej musi mieć silną osobowość. Pewne cechy charakteru, które predystynują do rządzenia. Na boisku i poza nim. Mniej liczą się umiejętności piłkarskie, liczba strzelonych goli i celnych podań, bardziej - owe cechy przywódcze. Lider zawsze powinien być podporą dla kolegów, znaleźć wyjście z każdej sytuacji, mieć swoje zdanie i bronić go do upadłego. Ot, niepokorna dusza, która jednak zawsze tak działa, aby wyszło to na korzyść całej drużynie.

Obrazek
Lider wszech czasów Widzewa - Zbigniew Boniek. Przez francuskich dziennikarzy nazwany polskim Platinim.


UKŁONY DLA CHODAKOWSKIEGO

Boniek nigdy nie ukrywał, że chciał być kimś; powtarzał to aż do znudzenia. A być kimś oznaczało w jego przypadku jedno -narzucać zdanie, w największy możliwy sposób wpływać na kształtowanie zespołu. Bez wątpienia był predystynowany do dowodzenia drużyną, lecz musiało minąć sporo czasu, zanim zdobył głos decydujący w Widzewie. Początkowo akceptował zastane prawa, zwyczaje, porządki, a przede wszystkim podział ról. Przeambitnemu zawodnikowi aklimatyzacja przyszła nadspodziewanie łatwo, choć na każdym kroku podkreślał, iż nikomu się nie kłania. Była to zresztą prawda, bo tuż po jednym z pierwszych spotkań w reprezentacji, w Lens, naraził się ówczesnym dyrygentom kadry -odmówił, mimo ostrych reprymend od starszyzny, dwukrotnego noszenia sprzętu: - W jedną stronę byłem bagażowym, powiedziałem więc, że w drodze powrotnej niech robi to ktoś inny - powiedział rozdrażniony dziennikarzowi. - Wkupić mogę się tylko dobrą grą.
W Widzewie postępował nieco inaczej - jakby wiedząc, że rola wodzireja jest mu pisana, początkowo zajął mniej eksponowane miejsce w szyku:
-Gdy przyszedłem do Widzewa, liderem był Wiesiek Chodakowski. Od rana do wieczora siedział w klubie, wtykał nos we wszystkie sprawy, prosił, przekonywał, doradzał... Zaś umiejętności piłkarskich Chodakowskiemu trochę brakowało. Mimo to nie wyobrażam sobie Widzewa bez Wieśka. Śmialiśmy się z niego, że gada jak stara baba pod kościołem, ale bez tego gadania czuliśmy się niepewnie. Do dziś pamiętam, że jak zabrakło mi siły i wolnym krokiem wracałem pod naszą bramkę, to okrzyk Chodakowskiego; - "Murzyn" wróć! działał na mnie jak smagnięcie biczem. Gdyby ktoś inny tak się odezwał, pewnie spojrzałbym na niego z niesmakiem i coś odburknął. Ale to był Wiesiek, więc darowałem mu nawet „Murzyna"; był to pseudonim, którym ochrzcił mnie w Widzewie.
Bo Chodakowskiego w Widzewie po prostu nie można było nie słuchać. Jego słowa miały wagę rozkazu, docierały natychmiast do wszystkich. Dopiero, gdy odszedł - zaczęli rządzić inni - Stasio Burzyński, potem ja, po mnie Rozborski, Smolarek, Wójcicki.


NA PRZEKÓR ŻÓŁTACZCE

Przed przebytą żółtaczką, która z pewnością nieco spowolniła eksplozję talentu, grał wyśmienicie. Tak, że został uznany Odkryciem 1976 roku przez tygodnik „Piłka Nożna". Niemal całą zimę zmagał się z wirusem, dlatego rozmowa z wyróżnionym piłkarzem dotyczyła na początku kolejnego roku przede wszystkim nadwątlonego zdrowia. Boniek nie wyglądał wcale na załamanego czy choćby strapionego: - Czuję się dobrze. Ostatnie badania wskazały na niemal zupełny powrót do normy. Jestem w zasadzie zdrowy. I gdyby to tylko ode mnie zależało, już zacząłbym trenować. Uznałem, że muszę trochę zaryzykować. Zresztą lekarze w tej chwili nie pozwalają na rozpoczęcie treningów, ani też nie... zabraniają. Decyzję podejmę więc w pewnym sensie sam. Przez cały czas choroby udało mi się zachować tę samą wagę. Sądzę więc, że fizycznie niewiele straciłem. Wierzę, że będę w odpowiedniej formie w kwietniu, kiedy nastąpią ostatnie przymiarki do drużyny, która zagra z Danią w Kopenhadze?
Taki to już był charakter - jeszcze nie zdążył wyzdrowieć, a już myślał o powrocie do drużyny narodowej. Trudno się zresztą dziwić, Boniek miał co nadrabiać, ponieważ czuł niedosyt. Poprzedni rok byt udany dla „Murzyna" w klubie i lidze, ale nie w reprezentacji. - Gdy dowiedziałem się, że nie ma mnie w olimpijskim składzie, czułem się pokrzywdzony - stwierdził bez ogródek - i dalej uważam, iż powinienem do Montrealu pojechać.
Po igrzyskach „Rudy" nie byt już pomijany w składzie kadry. Sny się spełniły - był kimś. Za kolejny sezon został uhonorowany przez katowicki „Sport" Złotymi Butami, a w roku 1978 wystąpił w mistrzostwach świata i „Piłka Nożna" uznała widzewiaka za najlepszego polskiego zawodnika. Jak komentował wyróżnienia? - Nagroda „Sportu" byłaby wspaniała, gdyby nie jedno... Są to stare, wycofane z produkcji, buciory marki „Farbos", posmarowane złotą farbą i przybite zwykłymi gwoździami do drewnianej deski. Naprawdę nie wypada postawić ich w domu na jakimś honorowym miejscu. Z wyróżnienia bardzo się jednak cieszę. To najlepszy dowód, że chyba jestem coś wart.


GRANDE AMATEUR

Oczywiście, wówczas był już niekwestionowanym liderem RTS. Ustawiał kolegów wedle własnej koncepcji - choć nigdy nie starał się ingerować w grę Mirosława Tłokińskiego i Krzysztofa Surlita - wpływał na decyzje prezesów. Po latach tak wspomina udział w planowaniu przyszłości Widzewa - To był nasz klub. Trener lub prezes zawsze domagali się, żebyśmy rozmawiali o wszystkim, co nas boli, wszystkim, co trzeba zmienić. Nigdy nie doszło do sytuacji, że z jednej strony jest szanowany pan Ludwik Sobolewski, a z drugiej niewolnik, który ma słuchać i milczeć. Owszem, prezes - gdy miał ku ternu powody - mógł nas zdrowo „podkręcić", a umiał jak nikt sprowadzić na ziemię. Nigdy jednak nie robił tego bez dostatecznych przyczyn i bez wysłuchania argumentów strony przeciwnej. Stąd - w takim klubie chciało się grać i trenować. W naszym klubie...
Ileż to razy zdarzyło się, że prezes przychodził do starszych piłkarzy i otwarcie pytał - czy tego, a tego zawodnika widzicie w 'Widzewie? Gdy zespół godzi się na przyjęcie jakiegoś gracza, to wszyscy czują się odpowiedzialni za tę decyzję. Nowy ma wówczas łatwiej, wie, że zawsze znajdzie się ktoś, kto mu pomoże. A gdy mnie pytano, czy należy kupić młodego zdolnego chłopca. zawsze byłem za. Mnie, jako szczeniakowi, dano szansę, więc uważałem, że nie mam prawa odbierać szansy innym.
Nie zawsze jednak prezes klubu i lider zespołu mieli identyczne zdanie. Ba, dochodziło nawet do otwartych konfliktów. Gdy po kilku latach Sobolewski wspominał zatargi z Bońkiem, uśmiechał się: -Dwa lub trzy razy proponowałem mu: „Zbyszek, jak ci tak źle jest u nas, to siadaj i pisz podanie o zwolnienie". Jednak nie odchodził, bo to był jego zespół, jego sprawa." Mógł się kłócić, mógł mieć inne zdanie, mógł niepotrzebnie zadrażniać sytuację, ale... odejść?! Nie, to nie wchodziło w rachubę.
A miał już wówczas dokąd wyjechać ten konfliktowy widzewiak. Prasa zachodnia niemal co tydzień sprzedawała Bońka. „La Gazetta dello Sport" jako pierwsza podała, że polski as kontaktował się z trzema klubami - Juventusem, Romą i Paris St. Germain. Jednocześnie włoscy dziennikarze przytaczali słowa naszego reprezentanta: - Chętnie pojechałbym do Belgii. Grają tam liczni moi rodacy, a belgijski futbol jest pasjonujący.
Później pojawiły się spekulacje na temat ewentualnego przejścia do Interu. A po spotkaniu Argentyna - Reszta Świata, w którym Boniek był jedną z gwiazd, największego asa w talii Sobolewskiego odwiedził nawet Helenio Herrera, ówczesny trener Barcelony. Dlaczego? Reprezentant Polski był jednym z bohaterów meczu i to mimo, iż wystąpił na nietypowej dla siebie pozycji - lewoskrzydłowego! Po powrocie do kraju stwierdził krótko: -To była wspaniała przygoda - po czym opowiedział anegdotkę: -Wielcy gwiazdorzy nazwali mnie żartobliwie - Grande Amateur. Oni są niby zawodowcami, a ja amatorem. Uśmiechałem się, ale myślałem sobie - poczekajcie, pokażę wam amatora...

Obrazek
"Murzyn" udzielał setek wywiadów i rozdawał jeszcze więcej autografów. Także przesympatycznym hostessom.


POLSKI PLATINI

No i pokazał. A niedługo potem w „L'Equipe Magazine" ukazało się wielkie story o widzewiaku. Oto fragment: „...Zbigniew Boniek, polski Platini, mieszka w nowym osiedlu na peryferiach miasta. W pokoju gościnnym regał z jakiegoś drewna pełen książek, na stoliku barwne serwetki, kolorowy telewizor, przy wyjściu telefon w stylu retro. Kuchnia urządzona nie luksusowo, ale funkcjonalnie. Pytam - czy jako piłkarz czuje się uprzywilejowany? - Nie, mam kartki na żywność jak wszyscy. Ale skłamałbym mówiąc, że po wszystko stoję w kolejkach. -Dlaczego? - Bo sprzedawcy mnie po prostu znają i często obsługują, gdy tylko się zjawiam".
Wywiady dla zachodniej prasy nie pochłaniały całego wolnego czasu lidera Widzewa, który wówczas - pod koniec lat 70-tych - nigdzie nie zamierzał emigrować. Teraz Boniek, jak niegdyś Chodakowski, siedział w klubie, wtykał nos we wszystkie sprawy, prosił przekonywał, doradzał. Mało tego.
- Jak pomóc klubowi? Co zrobić, żeby moja drużyna była lepsza od innych? Jak poprawić warunki do gry i treningu? Nad tymi sprawami debatowaliśmy bez przerwy - wspominał po latach Boniek. - Kiedyś doszliśmy do wniosku, że nasza mała, ciemna szatnia przypomina raczej kazamaty niż miejsce, w którym zawodnik powinien przygotowywać się do gry. Jak zwykle w takich przypadkach -poszliśmy do prezesa, który zgodził się z nami, że należy dokonać niezbędnych zmian. I tak rozbudowaliśmy szatnię według naszego projektu! Tak, bez żadnej przesady! Ustaliliśmy, jak ma to wszystko wyglądać, po czym Rysiek Kowenicki, który skończył przecież studia inżynierskie, stanął przy desce kreślarskiej i projekt był gotowy. Naszej szatni, takiej jaką chcieliśmy mieć.


Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z książki Zbigniewa Bońka „Na polu karnym" oraz z archiwalnych numerów „Piłki Nożnej" i „Sportowca".

A w piątek odcinek zatytułowany:
NAPIĘTNOWANI CHARAKTEREM
w którym między innymi:
♦ EDUKACJA BOŃKA
♦ CZERWONA KARTKA ZA „BUCA"
• BOLESNE RADOŚCI ŻYCIA
♦ BELMONDO W WAŁBRZYCHU
♦ NOC W ODOSOBNIENIU
♦ KARY PRZED REMISEM Z LEGIĄ
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 15 - NAPIĘTNOWANI CHARAKTEREM

DZIAŁACZE Widzewa w początkowym okresie pierwszoligowych zmagań nie stawiali na uznane nazwiska. Woleli sprawdzić kilkudziesięciu piłkarzy z niższych klas rozgrywkowych i wyłowić kilku, niż wydawać pieniądze na gwiazdy. Przepustką do łódzkiego klubu były nie tylko piłkarskie umiejętności, ale także pewien rys osobowości, który pasował do zespołu z charakterem. Już w czasach największej świetności komentatorzy podkreślali, iż Widzew był zespołem może nie lepszym od kilku innych, lecz bijącym pozostałe drużyny walecznością, pasją i zaangażowaniem. Zapewne dlatego do dziś pozostało po zawodnikach RTS tyle anegdot i wspomnień, a prezes Ludwik Sobolewski podkreślał niemal w każdym wywiadzie, iż nie ma piłkarzy grzecznych i jednocześnie dobrych. Wraz ze Stefanem Wrońskim świadomie stawiali na niepokornych, trudnych, zadziornych. Jedynie bowiem tacy nie lękali się żadnych rywali - nie tylko na krajowym podwórku. Odznaczający się ikrą zawodnicy zdolni byli osiągnąć tyle, ile osiągnęli. Oczywiście, sztandarową postacią jest Zbigniew Boniek, o którym pisaliśmy w dwóch poprzednich odcinkach. Nie byłoby pewnie w tak - relatywnie - krótkim czasie drużyny europejskiego formatu w klubie z Armii Czerwonej, gdyby „Murzyn" nie trafił do Widzewa. To był lider wszech czasów. Tyle, ze nawet najlepszy piłkarz w pojedynkę nie zdołałby podbić ekstraklasy. Inni musieli dorównywać Bońkowi przynajmniej ambicjami. Przed nim musieli być więc Wiesław Chodakowski, Zdzisław Kostrzewiński, Andrzej Grębosz, Krzysztof Surlit, a potem do bydgoszczanina dołączyli Włodzimierz Smolarek, Andrzej Możejko, Józef Młynarczyk. Wszyscy z silnymi osobowościami, wielkimi umiejętnościami i wiedzący, co chcą osiągnąć. Poskromienie takich ludzi było wprost niewyobrażalne, prowadzenie - zapewne wielką przyjemnością, jeśli, naturalnie, ktoś miał odpowiednie podejście. Dlatego, dwa kolejne odcinki poświęcimy graczom napiętnowanym charakterem.


EDUKACJA BOŃKA

Długoletni kapitan Widzewa, Wiesław Chodakowski, nie tylko jednak nie niszczył Bońka, ale od początku dał utalentowanemu bydgoszczaninowi fory. Nie jedynie bowiem Tadeusz Gapiński zaopiekował się nowym nabytkiem Widzewa - Chodakowski także. Ówczesny kapitan Widzewa, wraz ze Zdzisławem Kostrzewińskim, zadbali o... edukację młodego Zbyszka. - Pamiętam, że w początkowym okresie często z „Chodakiem" przesiadywaliśmy u „Murzyna" w pokoju - wspominał po latach „Dziadek". - Wpadaliśmy pogadać, czasami wypić piwo albo ćwiarteczkę. Kiedy jednak przychodziła pora i „Rudy" musiał pojechać do liceum, pierwsi pokazywaliśmy zegarki i dawaliśmy piwko na drogę. No i Zbyszek wychodził, a my oczekiwaliśmy jego powrotu. Zdarzało się jednak, że po dwudziestu minutach kłoś pukał. Wchodził... gospodarz pokoju i tłumaczył: uciekł mi tramwaj, więc pomyślałem, że wpadnę po drodze do sklepu, kupię co trzeba, no i wrócę. Nigdy nie przychodził z pustymi rękami.
Boniek wiedział jak nawiązywać bardzo dobre kontakty ze starszyzną. Szybko dał się polubić nie tylko za walory towarzyskie -na boisku byt wielkim rozrabiaką. Już po kilku meczach doszło do sytuacji, że w każdej wycieczce „Murzyna" w kierunku sędziego musiał towarzyszyć Chodakowski. Kapitan chronił młodego kolegę przed kartkami. Nie zawsze jednak zdążyli z interwencją i niepokorny pomocnik otrzymywał kary. - Raz upiekło się jednak Zbyszkowi, w Rumunii. Mocno się zdenerwował na meczu sparingowym, gdy sędzia straszliwie nas „kręcił". W zamieszaniu na polu karnym podbiegł i tak zaprawił arbitra, że tamten padł - przypomniał sobie „Kostrzewa". - A czerwoną Jarkę dostał Andrzej Lewandowski!


CZERWONA KARTKA ZA „BUCA"

Częściej jednak Boniek sam odpowiadał za przewinienia. W początkowym okresie - dość regularnie. Najpierw głośna była sprawa rzekomej sprzedaży przez Bońka autografów w Poznaniu. -Schodziłem z boiska przy akompaniamencie nieprzyjaznych okrzyków - tłumaczył, kiedy emocje już opadły. - Mnie łatwo jest obrazić, nie trzeba się wysilać. Wystarczy głośno krzyczeć: "Ty ruda Świnio". Byłem więc zły, umyłem się w szatni i chciałem jak najszybciej dostać się do autokaru. Ponownie usłyszałem jednak same wyzwiska. Odsunąłem więc chłopców proszących o autografy i ze spuszczoną głową ruszyłem do autobusu. Wtedy jeden z kibiców powiedział, że za pieniądze na pewno bym się podpisał. Wsiadając rzuciłem więc, że za pieniądze to nawet dwa razy.
Ot, i cala sprawa. Nie minęło wiele czasu, a został napiętnowany za skandaliczne zachowanie w Gdańsku: - Po zdobyciu gola zaczęliśmy się całować. Na skraju boiska, koło ławki rezerwowych. Kibice gwizdali, lżyli nas. A ja nagle się wściekłem. Podbiegłem kilka kroków i krzyknąłem, że tylko chamstwo gwiżdże, ze należy klaskać nie gwizdać... Odbiło mi. Trener Arki myślał, iż obrażam jego, lecz przeprosiłem szkoleniowca rywali w szatni.
Apogeum wybryków - w tym okresie - nastąpiło w Szczecinie. Boniek został ukarany czerwoną kartką. Za co? Po nieprawidłowo zdobytym przez rywali golu (po spotkaniu Leszek Wolski przyznał nawet, że byt na spalonym) podbiegł do sędziego liniowego i... zaprotestował: - Panie, k..., niech pan się zastanowi! Co pan robi!
W protokole sędziowskim zostało zapisane jednak coś zupełnie innego. Wedle poszkodowanego arbitra Boniek, po zdobyciu gola przez Pogoń, miał powiedzieć: -Ty bucu, sk...!
- Trzeba więc wierzył protokołowi - podsumował niesławny bohater - Chciałbym jednak, by znalazł się ktoś, kto słyszał, że używam słowa "bucu". Każde inne - proszę bardzo, święty nie jestem.

Obrazek
Młody Zbigniew Boniek (w środku) należał do najbardziej niepokornych piłkarzy. Wiedział jednak jak zaskarbić sobie sympatię klubowej starszyzny.


BOLESNE RADOŚCI ŻYCIA

Tadeusz Błachno zjawił się na stadionie przy Armii Czerwonej będąc już w miarę ukształtowanym piłkarzem. Transfer był ze wszech miar trafiony - futbolista o żelaznych płucach, typowy defensywny pomocnik, świetnie grał głową, zdobywał wiele bramek. Mimo, iż głównym zadaniem było przede wszystkim bieganie wzdłuż i wszerz boiska po to, by gole mogli zdobywać inni na czele ze Bońkiem. Błachno miał w końcówce przygody w Widzewie wielkie kłopoty z kręgosłupem, których nie udało się nigdy wyeliminować. Najlepszą terapią były zwykłe drewniane drzwi. W przerwie spotkania kładł się na wyjętym z futryn... „materacu", wysłuchiwał co mówili trenerzy i przez następne 45 minut z wielką sumiennością wykonywał zadania taktyczne. Z trybun nie można było dostrzec, że w każdy mecz musiał włożyć znacznie więcej wysiłku, niż wszyscy pozostali gracze. Miał charakter prawdziwego widzewiaka.
Znany był jednak przede wszystkim z tego, że potrafił cieszyć się życiem. Czasami, ba - wielokrotnie, przedkładał uciechy ponad żmudne treningi. Kolejni trenerzy doskonale zdawali sobie sprawę z inklinacji utalentowanego gracza i niejednokrotnie ulegali prośbom zawodnika, który potrafił skończyć balety nad ranem, a już po południu błyszczał na boisku. Miał kondycję, której mogli pozazdrościć Blachnie niemal wszyscy koledzy. Co jednak za dużo - to niezdrowo. Seryjne zapowiedzi poprawy były czcze. Pewnie też dlatego karierę sportową kończył będąc niemal kaleką. A do Eindhoven, na pucharowe spotkanie z PSV, sam nie chciał już nawet lecieć, choć Sobolewski gotów był zabrać zasłużonego piłkarza na wycieczkę. - Chłopaki, nie wytrzymam w samolocie, to nie ma sensu - wytłumaczył „Olek".


BELMONDO W WAŁBRZYCHU

- A był niepowtarzalny -wspominają po latach koledzy z boiska. - Czasami na kolanach błagał, by grać. Miał niewiele ponad 170 centymetrów wzrostu, a ile goli zdobył głową!? I to jakich! Był przeambitny, do naszego charakteru pasował jak mało kto.
Przez cztery i pół sezonu wystąpił w 124 spotkaniach, zdobył 23 gole. Z Widzewa odszedł w połowie 1980 roku. Nikt nie zapomniał jednak Tadzia - jak wszyscy o nim mówią - w łódzkim klubie. Takiego piłkarza nie sposób po prostu zapomnieć - był zbyt barwną postacią. Zasłynął z boiskowych szarż, ale chyba jeszcze bardziej z przygód, którymi żyli wówczas wszyscy zatrudnieni przy Armii Czerwonej. Anegdoty krążą do dziś, zarówno z wyjazdowych występów, jak i łódzkich „koncertów".
Marek Pięta stawiał akurat wkupne, po transferze z wałbrzyskiego Górnika do Widzewa. Chciał, aby nowi koledzy szybko zaczęli traktować go jak starego kumpla, więc postarał się. Gdy łodzianie przyjechali na Dolny Śląsk, zaprosił wszystkich do dyskoteki. Podobno nie skorzystali tylko Jan Jeżewski i Władysław Dąbrowski. Pozostali bawili się dobrze, ale wyróżnił się i tak Błachno: - Upatrzył sobie najładniejszą dziewczynę i koniecznie chciał z nią zatańczyć. Niezmiennie jednak spotykał się z odmową. Niedoszła partnerka cały czas twierdziła, że nie tańczy. Tadzio upatrzył więc moment, kiedy wybrała się do toalety. Pofatygował się za niedoszłą partnerką i przestraszonej dziewczynie wycedził: - Jak możesz mnie tak traktować. Co, Belmonda szukasz?


NOC W ODOSOBNIENIU

Wówczas nic nikomu się nie stało, po jednej z balanżek w „Tivoli" byty już kłopoty. Jeden ze świadków wspomina po latach: -Popiliśmy wtedy zdrowo przed spotkaniem z Legią. Był czwartek, a mecz rozgrywaliśmy w sobotę. Tadzio, gdy popił, zaraz bratał się ze wszystkimi do około, robił niedźwiadki. Feralnego dnia nie było inaczej. Trafił na mocno zawianego delikwenta, no i razem wpadli w lustra, których w „Tivoli" nie brakowało. Oczywiście, szkło się posypało i Błachno okrutnie rozkrwawił rękę. Właściciele lokalu wezwali milicję. Mundurowi przyjechali, dopilnowali, by straty materialne zostały wyrównane i chcieli zabrać Tadzia w wiadome miejsce. Za kolegą ujął się Henio Dawid. Po krótkich targach i wręczeniu stróżom prawa pięciuset złotych, stanęło na tym, że "suka" odwiezie obu widzewiaków do domów. Najwyraźniej jednak milicjanci obrali zły kurs, bo Błachno się zdenerwował i zakrwawioną ręką zaprawił kierowcę po twarzy: - Dokąd jedziesz, baranie.
Dopiero wówczas zaczęło się. Mundurowi bardzo się wkurzyli, oddali pieniądze Dawidowi i nakazali wysiadać. Wyrok na drugiego pasażera zapadł - noc w izbie wytrzeźwień. Naturalnie, kolega nie opuścił Błachny w potrzebie, pojechał z wiernym druhem w miejsce ustronne. - Rano bez większych problemów Tadzio pojechał do domu, a Henio został, ponieważ nie miał przy sobie dowodu osobistego. Sprawa wydała się na treningu. Sobolewski z Jezierskim, który zlecił prowadzenie zajęć asystentowi, pojechali i odzyskali zgubę - wspominają ze śmiechem widzewiacy ze starej gwardii po latach.


KARY PRZED REMISEM Z LEGIĄ

Prezes Widzewa lubił piłkarzy z charakterem, nie mógł jednak udawać, iż nic się nie stało. Nałożył na obu delikwentów sankcję pieniężną - po pięć tysięcy złotych. - Bardzo dziękujemy, panie prezesie, za tę karę - stwierdził Błachno. - A z Legią i tak nie przegramy!
Było 1:1, gola dla Widzewa strzelił Dawid, a drugi z winowajców najczęściej nękał warszawskich obrońców, co chwilę stwarzał zagrożenie i był najbliższy podwyższenia rezultatu. Zresztą najlepiej jego umiejętności zarekomendował na łamach prasy Boniek, dopiero walczący o najważniejszą pozycję w zespole. W wywiadzie udzielonym "Piłce Nożnej" stwierdził: - Gdy nie wiem, co zrobić z piłką, wtedy szukam na boisku Andrzeja Pyrdoła albo Tadka Błachny. A i pseudonim nadany ,,Olkowi" przez widzewiaków potwierdzał niesamowite serce do gry. _ wywodził się od nazwiska sławnego ongiś piłkarza zabrzańskiego Górnika, który odznaczał się wręcz niespożytymi siłami. Warto dodać, że urodzony w podkrakowskiej Skałce pomocnik, podobnie jak wielu kolegów z RTS, był piłkarzem gdzie indziej nie chcianym. Służbę wojskową odbywał w Legii; w stolicy zaliczył jednak zaledwie trzy spotkania pierwszoligowe i powrócił pod Wawel. Nie na długo, bowiem już wcześniej był na długiej liście trenera Leszka Jezierskiego, kładącego w Widzewie podwaliny pod wielki zespól.
Błachno, po odejściu z Widzewa i zakończeniu piłkarskiej kariery, spróbował sił w biznesie. W Pieskowej Skale, gdzie straszy turystów stawna _Maczuga Herkulesa", otworzył wytwórnię wód gazowanych. Byłemu futboliście szło w nowej roli gorzej niż na boisku. Kilka lat temu w wypadku tramwajowym stracił nogę, a jego macierzysty klub - Cracovia - zorganizował towarzyskie spotkanie futbolowych gwiazd, z którego dochód przeznaczony był na leczenie, jak mówili koledzy, Tadka.
Łódzcy kibice przypomnieli sobie o tym znakomitym zawodniku podczas rewanżowego spotkania Ligi Mistrzów Widzew - Borussia Dortmund, późniejszym triumfatorem rozgrywek „Olek" przyjechał do Łodzi samochodem, obejrzał najpierw mecz oldboyów i był po zakończeniu bardzo dumny z kolegów z dawnych lat, którzy sprawili tęgie lanie niemieckim rówieśnikom wygrywając 15:1! Młodsi koledzy z drużyny mistrza Polski nie potrafili pokonać najlepszego zespołu Bundesligi, choć pokazali, że z łódzką jedenastką muszą liczyć się najlepsi w Europie. Po zakończeniu meczu, w hotelu "Centrum", na pierwszym wspólnym po latach spotkaniu wypił niejednego kielicha ze dawnymi druhami z boiska, wznosząc również toast z trenerem Franciszkiem Smudą...




Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy także fragmenty tekstów z archiwalnych numerów „Sportowca".

W poniedziałek odcinek zatytułowany:
AKCJA WSZECHCZASÓW
w którym między innymi:
*PRETENSJE SMOLARKA
*JEDEN PRZECIW WSZYSTKIM
*ZAGRANIA A LA MOŻEJKO
*LATO, MARX I SYBIS
*DAJCIE SZYBKO ALKOMAT
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 16 - AKCJA WSZECH CZASÓW

WŁAŚCIWIE o każdym z widzewiaków - z drużyny, która zachwyciła Polskę, a później Europę - można byłoby napisać odrębny odcinek. Wszyscy byli postaciami ciekawymi, oryginalnymi, niepowtarzalnymi. Indywidualna historia każdego z graczy RTS składa się na niezmiernie atrakcyjną opowieść o zespole, całym klubie. Dziś nie ma już w naszym futbolu tak barwnych zawodników i pewnie dlatego zamiast upragnionych przez kibiców awansów do kolejnych rund europejskich pucharów, klubowe drużyny znad Wisły dostają lanie aż przykro patrzeć. A na przełomie lat osiemdziesiątych w Widzewie występowali piłkarze, którzy w pojedynkę wygrywali spotkania! I nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Najmniejszej. Najlepszym przykładem jest opisywany dziś Włodzimierz Smolarek, o którym koledzy powiadają, że spokojnie mógłby uchodzić w Sevres - gdzie przechowywane są wzorce miar i wag - za wzorzec widzewiaka. Szkoda, ze obecnie zajmuje się już szkoleniem młodzieży w słynnym holenderskim Feyenoordzie Rotterdam...


PRETENSJE SMOLARKA

Smolarek odbywał służbę wojskową w warszawskiej Legii, w zastępstwie - jak sam twierdzi -znacznie sławniejszych wówczas kolegów: Pawła Janasa i Zbigniewa Bańka. Czasy były takie, iż wojskowe kluby mogły budować potęgi żerując na piłkarzach, którzy zostali wyszkoleni w innych klubach. Nic więc dziwnego, że prezesi zespołów, którzy z armią nic wspólnego nie miały, starali się wszelkimi możliwymi sposobami reklamować od zaszczytnego obowiązku wiodących piłkarzy. Tyle, że wówczas trzeba było kogoś poświęcić. W drugiej połowie lat 70-tych wybór padł na Smolarka. Po dwóch latach pobytu w Warszawie osiągnął taką klasę, iż wojskowi działacze nie chcieli słyszeć o powrocie błyskotliwego napastnika do Łodzi. Widzew upomniał się jednak o swoje prawa i „Sołtys" ponownie znalazł się w RTS. Tyle, że nikt nie zamierzał utalentowanemu atakującemu ułatwiać zadania. Wprost przeciwnie...
- W inauguracyjnym spotkaniu potraktowano mnie bardzo nie fair w Widzewie - wspomina Smolarek po latach. - Graliśmy u siebie, występowałem od początku spotkania. Miałem w pierwszej połowie z osiem stuprocentowych okazji. I żadnej nie wykorzystałem. W drugiej części już nie zagrałem. Uważałem, że zrobiono mi krzywdę. Trener widział, że walczę, że jestem bardzo bliski zdobycia gola, ze tak niewiele brakuje. A on zdjął mnie z boiska. Wystarczyło w szatni podejść, poklepać po ramieniu, dodać wiary. Może bym ochłonął, opanował debiutancką tremę. Trener nie dał mi jednak szansy. Niebawem został zmieniony przez zarząd, a ja już na stale wróciłem do zespołu.
Mało tego - Smolarek zaliczał się do piłkarzy, którzy nadawali ton zespołowi, a po odejściu Bońka przejął rządy w Widzewie. Silną pozycję wywalczył znakomitą postawą na boisku, czasami zaskakując - w pozytywnym sensie - nawet najbliższych kolegów. - Mógł uchodzić za wzór widzewiaka - śmieją się do dziś koledzy - Walkę miał we krwi, skoczny, wytrzymały, bardzo silny. Jedynie rozmowy ze Smolarem się nie kleiły. Był fatalnym partnerem do pogadanki.

Obrazek
Włodzimierz Smolarek klasę zaprezentował w Legii, ale wielką karierę zrobił w barwach Widzewa. W łódzkim klubie potrafił sam wygrywać mecze.


JEDEN PRZECIW WSZYSTKIM

Piłkarzy nie ocenia się jednak za elokwencję, tylko postawę na boisku. A "Karino" czasami potrafił dokonać rzeczy niebywałych: - Był taki mecz wyjazdowy, z Arką-Gdynia, który w sposób szczególny zapisałem w notesie. Do przerwy byle 1:1. W szatni otrzymaliśmy propozycję, żeby zagrać na remis. Odbyto się szybkie głosownie. Niektórzy się zgodzili. Trener zapytał także mnie, jak zapatruję się na podział punktów. Powiedziałem, że będę grał swoje. Podobnie zachował się Zbyszek Boniek - wspomina po latach z dumą główny zainteresowany. - Gdy wyszliśmy na drugą połowę i stanęliśmy we dwóch z piłką na środku boiska powiedziałem do Zbyszka: - Dotknij tylko lekko piłkę, ja od razu pojadę na bramkę. Ruszyłem z piłką od środka mijając osłupiałych rywali i strzeliłem gola. Zwycięskiego, rezultat już nie uległ zmianie!
Warto przypomnieć, iż kłopoty ze służbą wojskową Smolarka wcale nie zmieniły meandrów kariery Janasa - pabianiczanin widocznie miał trafić na Łazienkowską i trafił. Tuż przed Sylwestrem w 1977 roku „Janosik" wybrał się do Warszawy. Jak się okazało, była to podróż bez powrotu. W stolicy pozostał do dziś, kupił dom, osiągnął największe sukcesy jako trener, a obecnie zamierza doprowadzić reprezentację olimpijską do sukcesu w Sydney.
Koledzy nie mieli jednak pretensji do Janasa, że porzucił Widzew. -Paweł miał do odrobienia służbę wojskową, a w tamtych czasach nie było sposobu, żeby się od obowiązku wywinąć. Przy okazji szukał lepszej pracy i już wcześniej przymierzał się do Legii - wspomina Zdzisław Kostrzewiński. - Nie pojawił się już na jednym ze zgrupowań - w Kamieniu. Pojechaliśmy tam własnymi samochodami. Dlatego prezes Sobolewski nakazał, abym swoim dużym fiatem poszukał zguby. Pojechaliśmy we dwóch, ze Zbyszkiem. W Łodzi nie zastaliśmy Janasa, nie trenował również w Spale z zespołem ŁKS. Do Warszawy już nie pojechaliśmy, tylko wstąpiliśmy jeszcze raz do rodziców Pawła. Zdążyli już syna odnaleźć i namówić do powrotu z nami. No i razem udaliśmy się do Kamienia.
Później już nikt nie próbował zawracać Janasa - jednego z najlepszych w historii stoperów klubu, w którym środek obrony zawsze był wyjątkowo mocno obsadzony. Widzewiacy uznali, że każdy jest kowalem swego losu. Przez tę decyzję „Janosik" pozbawił się radości związanej z wywalczeniem mistrzostwa ligi - choć miał przebogatą karierę i osiągnął naprawdę bardzo dużo, nigdy nie świętował triumfu w rozgrywkach ekstraklasy; ani polskiej, ani francuskiej. Oczywiście jako zawodnik - w roli trenera straty powetował sobie z nawiązką.


ZAGRANIA A LA MOŻEJKO

Wszyscy widzewiacy byli dobrymi, co najmniej, piłkarzami, wyróżniali się na boisku walecznością i sprytem, nie stronili od życiowych radości. "Wyczyny" jednych szybko pozapominano, o innych do dziś krążą anegdoty. Przedstawicielem drugiej grupy jest bez wątpienia Andrzej „Johny" Możejko. Przyszedł do Widzewa przed pierwszym sezonem RTS w ekstraklasie, latem 1975 roku. Zmianie barw, o czym wspominaliśmy wcześniej, nie przeszkodziło skrywanie utalentowanego obrońcy w łodzi podwodnej - miał trafić, więc trafił do miasta Łodzi. Wyjechał do - do Finlandii - tuż przed fetowaniem drugiego, ostatniego zarazem w poprzedniej dekadzie mistrzowskiego tytułu RTS. Grał w defensywie i właściwie jako jedyny niemal podczas każdego spotkania miał zadania specjalne. Mimo to w 183 występach strzelił 6 goli. Zasłynął jednak przede wszystkim z akcji... a la Możejko. Podczas każdego meczu lewy obrońca Widzewa... stawał na piłce i zaczynał dyskutować z kibicami! Za te niekonwencjonalne zachowanie był ubóstwiany przez szalikowców z trybuny pod zegarem, gdzie zasiadają najgorętsi sympatycy łódzkiej drużyny. Do dziś wspominany jest przez fanów z wielką sympatią - szybko, właściwie od razu wybaczonemu, że w meczu pożegnalnym z łódzką publicznością, przeciw bytomskim Szombierkom, tak się rozgadał z wielbicielami swego talentu - oczywiście mając pod stopami futbolówkę - iż przyczynił się do utraty gola.
Arbiter spotkania, Kazimierz Mikołajewski z Płocka, podyktował w 90 minucie rzut wolny z niewielkiej odległości dla gości ze Śląska. Uznał, że graczowi ekstraklasy nie wypada celowo nadeptywać na piłkę. Grzegorz Kapica wykorzystał dośrodkowanie. Błyskawiczna rehabilitacja winowajcy była łatwa, ponieważ łodzianie zwyciężyli 2:1. Po siedmiu sezonach spędzonych w klubie z ulicy Armii Czerwonej z pewnością było o czym rozmawiać z najwierniejszymi fanami...


LATO, MARX I SYBIS

Sympatia dla Możejki brała się jednak nie tylko z tytułu wielkiej otwartości piłkarza i łatwego nawiązywania kontaktów. Była to sprawa wtórna. Przede wszystkim bowiem „Johny" był wspaniałym obrońcą. Nie na darmo właśnie on otrzymywał zadanie wyeliminowania z gry najgroźniejszego zawodnika rywali.
- Nie mieliśmy początkowo, później zresztą też, jakiejś wyrafinowanej taktyki - twierdzi kolega Możejki z prawej obrony, Kostrzewiński. - Większość zawodników przypominała wolne elektrony. Stawialiśmy zdecydowanie na atak, obrona była drugoplanowa. Zasłynęliśmy z szybkich kontr. Najpierw wciągaliśmy przeciwnika, po czym dwoma, trzema podaniami przedzieraliśmy się pod bramkę rywali. W kilku. Chyba do dziś nie ma w lidze piłkarza, który potrafiłby tak daleko a zarazem dokładnie przerzucić piłkę jak Krzysiek Surlit. No i bramkarza z wyrzutem Józka Młynarczyka -za połowę, co do centymetra pod nogę. Przy tym systemie tylko Johny musiał angażować się w grę obronną. Zwłaszcza w najważniejszych spotkaniach, gdy przeciw Andrzejowi występowali rzeczywiście nietuzinkowi gracze - Grzegorz Lato, Joachim Marx czy Janusz Sybis. I z reguły zwycięsko wychodził z pojedynków; z nim nikt nie miał łatwego życia.
Szczególnie ostro Możejko traktował zwłaszcza filigranowego piłkarza wrocławskiego Śląska, Sybisa. Rywal odpłacał pięknym za nadobne, więc w każdym spotkaniu walka szla praktycznie na noże.
Klubowi koledzy obu futbolistów dziwili się nawet, że nikt nigdy nie był poważnie kontuzjowany. W zapalczywej walce nie byłoby nic dziwnego, gdyby Możejko z Sybisem nie darzyli się sympatią - wówczas wszystko byłoby o wiele łatwiej wytłumaczyć. Tymczasem
- Andrzej i Janusz byli wielkimi przyjaciółmi - twierdzą koledzy „kogutów" z boiska - Przed meczami i po spotkaniach traktowali się niczym bracia, właściwie nikt spośród widzewiaków nie miał takich kumpli w innych drużynach. Gdy jechaliśmy do Wrocławia dzień wcześniej, Sybis przyjeżdżał do motelu spytać Możejkę, co słychać. Po meczu szli razem na jednego, czy piwko. A jednak obserwując ich boiskowe starcia nikt nie domyśliłby się, że ci zawodnicy nie są wrogami. Naprawdę do dziś nie wiadomo o co chodziło...

Obrazek
Janusz Sybis był wielkim rywalem Andrzeja Możejki i jeszcze większym... przyjacielem. Nikt nie rozumiał dlaczego przyjaciele od przedmeczowego kufelka tak zaciekle walczyli na boisku...


DAJCIE SZYBKO ALKOMAT

Niewiele brakowało, żeby w pierwszym w ekstraklasie starciu z chorzowskim Ruchem. Prestidigitatorskie zdolności "Johnv" przypłacił karą lub co najmniej niemałymi nieprzyjemnościami. Widzewiakowi przyszło kryć oczywiście Marxa. Znakomity napastnik niebieskich zdobył co prawda gola tuż przed przerwą, dającego zresztą gościom prowadzenie, ale nie był specjalnie zadowolony z występu. Złość chorzowianina, obok ostro grającego „plastra" spotęgował Andrzej Pyrdoł, który chwilę po Marksie - jeszcze przed zmianą stron - doprowadził do wyrównania. Reprezentacyjny gracz był do tego stopnia zdesperowany, że doniósł sędziemu, że pilnujący go obrońca jest.. nietrzeźwy. Była to tylko bezsilność i chęć sprowadzenia kłopotów na niewygodnego rywala? Nie do końca. Otóż Możejko nie tylko z powodu ekwilibrystycznych ewolucji na piłce kwalifikował się do występów w cyrku. Potrafił jeszcze tak przekonywująco przewracać oczyma... że nawet koledzy nie zawsze wiedzieli czy "Johny" udaje czy rzeczywiście jest po jednym głębszym. Marx, podenerwowany szybko dał się wprowadzić w maliny. Na szczęście - dla widzewiaka, ale chyba chorzowianina również, w końcu uniknął śmieszności - sędzia Jankowski z Gdańska był o wiele ostrożniejszy z ferowaniem wyroków. Skończyło się bez używania alkomatu.


Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Piłki Nożnej".


A we wtorkowym numerze odcinek:
DO TRZECH RAZY SZTUKA
w którym między innymi:
* DEKLARACJA MACHCIŃSKIEGO
* SURLIT POMŚCIŁ MŁYNARCZYKA
* ŻMUDA STŁAMSIŁ JORDANA
* FORTEL PO KOMPROMITACJI
ratu
Posty: 3
Rejestracja: ndz maja 02, 2021 7:16 pm

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: ratu »

Wielkie dzięki Ci Swistak za każdy z odcinków, świetna kronika historyczna Widzewa! Ile masz części tego?
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

ratu pisze:Wielkie dzięki Ci Swistak za każdy z odcinków, świetna kronika historyczna Widzewa! Ile masz części tego?

Ku chwale Widzewa :Widzew
ale podziękuj Pomysłowemu Dobromirowi za udostępnienie tych skarbów, co zresztą sam czynię :Widzew
Wszystkich części jest 40, więc powoli do połowy się zbliżamy :) mam myśl aby zrobić z tego coś więcej aniżeli tylko wrzucenie tego tu na forum, np. wydanie tego jako książki. Ale żeby to było opłacalne musiałoby być chętnych więcej osób
Awatar użytkownika
Pomyslowy Dobromir
Klub 1910
Posty: 1531
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 11:31 am

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: Pomyslowy Dobromir »

swistak pisze:ale podziękuj Pomysłowemu Dobromirowi za udostępnienie tych skarbów, co zresztą sam czynię :Widzew
Ja tylko zdjęcia udostępniłem, Ty robisz tu całą robotę.
mirekmiras
Klub 1910
Posty: 1454
Rejestracja: śr wrz 06, 2017 8:47 pm
Lokalizacja: Przasnysz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: mirekmiras »

Kapitalna lektura obowiązkowa, dzięki chłopaki :Widzew
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 17 - DO TRZECH RAZY SZTUKA

ŁODZIANIE debiutowali w Pucharze UEFA w dwumeczu z Manchesterem City. Niespodziewanie okazali się lepsi od utytułowanych rywali. Los nie obchodził się jednak łaskawie z widzewiakami. Nie minęło wiele czasu, a rywalem RTS był drugi wysoko notowany zespół angielski. I po raz kolejny Zbigniew Boniek i spółka poradzili sobie z Wyspiarzami. Tym razem wyższość RTS musiał uznać drugi zespół z Manchesteru - United!. Także w Pucharze UEFA, w edycji 1980/81. Tym razem bohaterami polskiej ekipy byli - jak w podczas pierwszej wyprawy do włókienniczego miasta - golkiper i pomocnik, ale inni niż w meczach przeciw City. W bramce łodzian królował już wówczas Józef Młynarczyk, a przepięknego gola w spotkaniu wyjazdowym - na wagę awansu - strzelił Krzysztof Surlit, który po raz pierwszy, ale nie ostatni zabłysnął na europejskich stadionach atomowym uderzeniem z dystansu.
Dobra passa Widzewa w meczach z angielskimi zespołami musiała się jednak kiedyś skończyć. Jeszcze raz okazało się, iż... do trzech razy sztuka. Zespoły z Manchesteru srogo pomściła drużyna Ipswich Town. Wyspiarze wykorzystali wszystkie słabości - a było ich wiele - Widzewa w feralną dla łodzian środę 26 listopada 1980 roku. Gospodarzom pierwszego spotkania sprzyjała... fatalna aura w Polsce. Czy tylko? Okazuje się, ze nie. Dziś opowiemy o skutecznej taktyce trenera Jacka Machcińskiego przeciw MU oraz o... niedyspozycji kilku graczy, a właściwie całego łódzkiego zespołu w Ipswich.


DEKLARACJA MACHCIŃSKIEGO

Przeciw drugiemu Manchesterowi widzewiaków poprowadził Machciński. -Krążyły o nim w całej Polsce legendy, które nie miały pokrycia w rzeczywistości - podsumował przed laty Boniek. - Że łobuz, źle wychowany, słowem -wszystko, co najgorsze. A był to młody szkoleniowiec, poprzednio asystent Leszka Jezierskiego, młodszy od kilku swych zawodników. Byliśmy więc z nim na „ty", a nie per pan. Nie znaczy to jednak, że zespół rządził szkoleniowcem. Za jego czasów Widzew zdobył tytuł mistrzowski i to chyba jest najlepszą wizytówką Jacka jako trenera. Bo szacunek dla kogoś wcale nie objawia się tym, że stajesz przed nim na baczność i grzecznie się kłaniasz. Jeśli w drużynie panują stosunki koleżeńskie, jeśli zawodnicy traktują szkoleniowca jak kolegę - nie ma sprawy. Byle tylko nikomu nie przewróciło się w głowie, a do tego Jacek nigdy nie dopuścił.
Po losowaniu pierwszej rundy kolejnej edycji Pucharu UEFA, łodzianie ponownie nie byli zadowoleni. Manchester United był drużyną wysoko notowaną, na pewno faworyzowaną w dwumeczu z Widzewem. Spotkanie ligowe poprzedzające występ na Wyspach, przeciw mieleckiej Stali, zespół RTS rozgrywał w dość nietypowym ustawieniu - z Bońkiem jako trzecim stoperem, ustawionym tuż przed bramkarzem. Wydawało się, że to zasłona dymna, tymczasem w Anglii okazało się, te wariant taktyczny ćwiczony z myślą o konfrontacji z „Czerwonymi Diabłami". Strategia okazała się skuteczna - _Murzyn' i spółka zwyciężyli w Łodzi bardzo pewnie 3:1. Machciński był niezadowolony z jednego. - Niestety, jesteśmy praktycznie po-bawieni rezerw: jedna kontuzja z miejsca tworzy dziurę. Mimo wszystko wstydu polskiej piłce chyba jednak nie przyniesiemy.


SURLIT POMŚCIŁ MŁYNARCZYKA

Gdy gracze Machcińskiego wyszli na rozgrzewkę na Old Trafford 20 minut przed meczem, powitani zostali wrogimi okrzykami. Każdy strzał, sztuczka techniczna doprowadzała fanów MU do... białej gorączki. Agresywne zachowanie widowni nie wróżyło nic dobrego widzewiakom, choć na atmosferę panującą na angielskich stadionach mogli się uodpornić już grając z zespołem City. Łodzianie rozgrywali spotkanie w następującym składzie: Młynarczyk - Pilch, Grębosz, Żmuda, Boniek, Możejko - Tłokiński, Rozborski, Surlit - Pięta, Smolarek.
Niestety, na początku widzewiacy nie ustrzegli się błędu w obronie i już w 5 minucie Sammy McIlroy zdobył gola. Zawinili najlepsi - jak się potem okazało - w drużynie Machcińskiego: Młynarczyk i Grębosz. - Prawdziwym bohaterem był Józek, który zagrał przeciw Anglikom, choć jedna ręka była w takim stanie, że - jak wówczas żartowaliśmy - nadawała się na złom - wspominał po latach Boniek. - Wierzyliśmy jednak w Józka, poprosiliśmy, żeby wszedł do bramki. Wziął więc zastrzyk znieczulający i stanął między słupkami. Pod wpływem zastrzyku owa ręka była niczym kawałek drewna - Młynarczyk nie wiedział, czy złapał piłkę, czy nie. I puścił głupią bramkę, choć w kilkunastu innych sytuacjach zachował się wspaniale.
Angielscy dziennikarze nie zdołali jeszcze ustalić dokładnie przebiegu akcji dającej gospodarzom prowadzenie, a było już 1:1. - Straciliśmy bramkę z bliska, a minutę później sędzia podyktował rzut wolny z 35 metrów - wspominał "Młynarz" po latach. - Krzysio Surlit strzelił piekielnie mocno i pewnie ulokował piłkę w siatce. - Jest to bramka, która może być ozdobą największych stadionów - skomentował po spotkaniu trener MU, Dave Sexton. - Gary Bailey, nasz bramkarz nie miał szans. Ale kto to jest ten zawodnik numer 8! My go nie znaliśmy...
A trzeba było znać! Zapewne niewielu kibiców pamięta już, że młodszy z braci Surlitów strzelał piekielnie mocno; silniej nawet niż uważani za europejskich mistrzów Ronald Koeman oraz Lothar Mattheus! Gospodarze nieco się podłamali tak szybką odpowiedzią widzewiaków i już do końca nie znaleźli sposobu na pokonanie Młynarczyka. Ponownie więc łodzianie w radosnych nastrojach wracali z wyprawy na Wyspy. Do awansu wystarczył tylko remis i aż remis. Na dodatek tylko bezbramkowy.

Obrazek


ŻMUDA STŁAMSIŁ JORDANA

- Zagramy tak samo jak Manchesterze - zapewniał przed rewanżem Machciński. - Boniek nie jest zdrów i będzie grał cofnięty. Wprawdzie rezultat 0:0 nas urządza, ale nie zamierzamy tylko murować bramki. Przeciwnicy muszą zdobyć gola, jeśli chcą myśleć o awansie. Pójdą do przodu i pewnie się odsłonią, a wówczas my będziemy kontratakować. Przewidywania szkoleniowca sprawdziły się. Tylko jednak w pierwszej połowie. Anglicy atakowali od pierwszej minuty, widzewiacy rewanżowali się, mecz mógł więc się podobać. Dżokerem w talii menedżera Sextona miał być nie grający w pierwszym meczu, potężnie zbudowany Joe Jordan. "Machcina" nie miał kim zaskoczyć rywali - z powodu kłopotów kadrowych ta sama jedenastka, która zremisowała w Manchesterze zagrała - od pierwszej do ostatniej minuty, przed własną publicznością. Trener Widzewa nie chciał eksperymentować. I słusznie, bo Władysław Żmuda i Andrzej Grębosz znakomicie radzili sobie z Jordanem. Drugi lubił grać przeciw angielskim zespołom: lepiej grał głową od większości Brytyjczyków. Pierwszy zaś, z powodzeniem grający w reprezentacji - stanowił zaporę nie do przebycia.
Oto jak wspominał spotkanie rewanżowe z MU Boniek: - Jordan zostawił w szatni dwa sztuczne przednie zęby, gdyż własne stracił na boisku. I ten potężny chłop już na początku skoczył na Władka, stłamsił go, staranował. Patrzę, co będzie za chwilę i widzę następne starcie - tym razem górą jest Żmuda. Mierzą się wzrokiem, jednak po chwili widać, że Anglik pasuje. Nie z Władkiem takie sztuczki. Niby jest spokojny, niby nie wadzi nikomu, jednak... wielu już się na nim oszukało.
Niewiele też zabrakło, żeby łodzianie przeliczyli się i zbyt ulgowego potraktowania rywali w drugiej części nie przypłacili utratą gola. A dlaczego się rozluźnili ?- Poczuliśmy, te niemożliwe staje się faktem, ze pełnia szczęścia jest o krok, ze naprawdę możemy wyeliminować Anglików i ta świadomość jakby nas sparaliżowała. Takie sytuacje zdarzają się w spotkaniach o wielką stawkę - wvtłumaczył Boniek. - Na szczęście wzięliśmy się w garść po kilkunastu minutach. Jacek Machciński, który o mało nie umarł na serce, powiedział po meczu, że odetchnął, gdy zobaczył, iż po boisku znów biegają mężczyźni, a nie stado spłoszonych zajęcy.

Obrazek
Krzysztof Surlit (pierwszy z prawej) uderzał piłkę z niespotykaną siłą. Finowie zmierzyli, iż Polak potrafi nadać futbolówce prędkość aż 119 kilometrów na godzinę! W Manchesterze pokazał, iż z 35 metrów też można strzelać bramki.


FORTEL PO KOMPROMITACJI

Wicemistrzowie Polski z 1980 roku dokonali niebywałej sztuki -wyeliminowali faworyzowany Manchester United, a w kolejnej rundzie rozprawili się z turyńskim Juventusem! I niezależnie od kolejnych spotkań zasłużyli na ograne brawa, bo niektórzy stawiali na taki właśnie finał Pucharu UEFA w opisywanej edycji. Piękna seria musiała zostać kiedyś przerwana. Łodzianie wysoko zawiesili poprzeczkę i... upadli bardzo boleśnie. Brutalnie sprowadzili na ziemię zawodników Machcińskiego piłkarze Ipswich Town. Anglicy mieli wspaniały zespół; krótko, ale to wystarczyło żeby zapisał się w pamięci kibiców na Wyspach i w Europie. Terry Butcher, John Wark, Arnold Muehren, Paul Mariner, Alan Brazil -któż nie zachwycał się wówczas tymi piłkarzami!? Nawet jednak wspaniała ekipa Ipswich nie powinna była sprawić tęgiego lania będącemu na fali Widzewowi. Łodzianie uwierzyli w swą wielkość? Nie poradzili sobie z... "wodą sodowa"? Pewnie trochę też, ale bezpośrednie powody kompromitacji w spotkaniu wyjazdowym rozpoczynającym dwumecz były inne.
- Pierwszy mecz trzeciej rundy rozgrywaliśmy w końcu listopada. Pewnie w każdym innym roku nie miało by to wielkiego znaczenia, ale wówczas była wczesna, piekielnie śnieżna zima - przypomniał po latach Mirosław Tłokiński. - I przed spotkaniem w Ipswich dwa tygodnie musieliśmy trenować na hali, ponieważ na boiskach zalegały zwały śniegu. Wcześniej skończyliśmy rundę jesienną, Anglicy - a właściwie międzynarodowy skład rywali - byli natomiast w trakcie rozgrywek.
Już na początku więc szanse nie były równe. A część widzewiaków postanowiła jeszcze... dać fory Wyspiarzom. - Pohulali w pięciu, zdenerwowali nas wówczas porządnie - wspominał po latach jeden ze specjalistów od meczów z Anglikami. - Na dodatek ci, którzy zabalowali, współdecydowali o obliczu zespołu. Z zabawy wrócili nad ranem, nie dziwne więc, że później zupełnie nie mieli siły grać. A w sześciu przeciw jedenastu nie było szans na uzyskanie korzystniejszego rezultatu.
Skończyło się na 5:0. A wcale nie musiało być tak wysokiej porażki. Wystarczyło, żeby Boniek nie odwracał się w momencie, gdy Młynarczyk wyrzucił właśnie do niego piłkę. wówczas łodzianie stracili dopiero drugiego gola.
- Co się z nami działo podczas tych 90 minut w Anglii trudno mi powiedzieć nawet dzisiaj - wspominał po latach "Młynarz". -Nie potrafiliśmy przeszkodzić szalejącym gospodarzom, przewyższającym nas szybkością i sprawnością, grą kombinacyjną. Wszystko im wychodziło. A myśmy zagrali bardzo źle. Wszyscy, łącznie ze mną. Fakt że później Ipswich wywalczyło Puchar UEFA wcale nas nie usprawiedliwia. Spotkanie można przegrać, ale nie tak; lak tanio skóry się nie sprzedaje.
W rewanżu Młynarczyk już nie zagrał. Został zawieszony przez PZPN za aferę na Okęciu, która położyła kres selekcjonerskiej kadencji Ryszarda Kuleszy. Przed wylotem na mecz eliminacyjny z Maltą zabalował do rana w warszawskiej Adrii. Już jednak w Ipswich wiadomo było, iż w rewanżu szansę otrzyma Jerzy Klepczyński.
Trenerowi i piłkarzom Widzewa bardzo zależało, żeby przed własną publicznością zatrzeć plamę z pierwszego spotkania. O awansie nawet w najbardziej optymistycznych snach nie można było marzyć; chodziło o wyjście z twarzą z ogromnych tarapatów. Mecz rozgrywany był na śniegu, czemu dziwić się raczej nie sposób - był już wszak grudzień. Mimo mroźnej pogody przyszłych triumfatorów europejskich rozgrywek przyszło obejrzeć aż 15 tysięcy widzów. I wierni sympatycy RTS jeszcze raz nie zawiedli się - łódzki zespół ponownie pokazał charakter, zwyciężył 1:0. -A pomógł w tym mały fortel - wspominali po latach uczestnicy spotkania rewanżowego - Już po oficjalnej prezentacji i sprawdzeniu butów, podbiegliśmy do naszego boksu - niby zdjąć dresy. A tak naprawdę nałożyliśmy korki ze specjalnie utoczonymi wkrętami-szpileczkami. Dzięki temu łatwiej było utrzymać się na nogach na śliskiej nawierzchni...



Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty książek: Zbigniewa Bońka "Na polu karnym" i Józefa Młynarczyka "Moja piłeczko" oraz teksty z archiwalnych numerów "Piłki Nożnej".


A w środowym numerze odcinek zatytułowany:
MĘŻCZYŹNI SĄ PO TO ŻEBY WYGRYWAĆ (1)
w którym między innymi:
* NAZWISKA, KTÓRE SZOKOWAŁY
* TŁUMACZENIA MŁYNARCZYKA
* NIE WYGRYWA SIĘ... STRACHEM
* NIECH MARTWIĄ SIĘ WŁOSI
* SPOSÓB NA GRATISOWE POPIELNICZKI
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 18 - MĘŻCZYŹNI SĄ PO TO ŻEBY WYGRYWAĆ (1)

W POPRZEDNIM odcinku opisaliśmy pucharowe boje Widzewa z angielskimi zespołami w rozgrywkach UEFA w sezonie 1980/81 — zwycięski z Manchesterem United i przegrany z lpswich Town. Nie było to jednak chronologiczne przedstawienie dziejów, bowiem dwumecze z Wyspiarzami przedzieliły spotkania z innym europejskim potentatem. Zanim piłkarze Widzewa doszli do równowagi po wiktorii nad jednym z najlepszych zespołów w historii angielskiej piłki nożnej w pierwszej rundzie, niemal z marszu musieli sposobić się do jeszcze trudniejszych meczów. Na pucharowej drodze stawał wielki Juventus, przedstawiciel włoskiego calcio z Turynu. Drużyna sponsorowana przez wielki koncern samochodowy Fiata, gościnnie rozgrywająca spotkania na Stadio Communale mogącym pomieścić 60 tysięcy widzów. Gigantyczny obiekt, będący własnością miasta, został wybudowany przed wojną na rozkaz .,Duce" Mussoliniego, który organizował w tym miejscu wielkie wiece faszystowskie.
Pierwszy mecz. zgodnie z losowaniem, miał być rozegrany w Łodzi. Czy nie lepiej byłoby spotkać się z drużyną zaliczaną do europejskiej czołówki, najpierw na wyjeździe, a dopiero później na własnych „śmieciach"? Zdania byty podzielone. - By awansować do następnej rundy trzeba dobrze grać i wygrywać. Innej recepty na sukces po prostu nie ma - twierdzili widzewiacy. I mieli rację.


NAZWISKA, KTÓRE SZOKOWAŁY

Rozpoczęły się przygotowania do konfrontacji z wielkim „Juve". Ogromne wrażenie, nie tylko na zawodnikach, czynił skład w jakim występowali znakomici włoscy piłkarze. To była przecież prawie cała reprezentacja Italii! W bramce Dino Zoff, niemal legenda włoskiego futbolu. W obronie Claudio Gentile, Gaetano Scirea, Antonello Cuccureddu, Antonio Cabrini. W pomocy "buszowali" po boisku Marto Tardelli, mózg drużyny, doskonały realizator założeń ofensywnych, reprezentant Irlandii - Liam Brady, wszędobylski Franco Causio, zaś w ataku Roberto Bettega i Marco Fanna! Nazwiska, które szokowały, ba, w indywidualnych przypadkach mogły spowodować, że zawodnik przez dłuższe lata uprawiający piłkę nożną, po pucharowej konfrontacji z takimi europejskimi gwiazdami, powinien (!) pójść do szatni, powiesić piłkarskie buty na kołkach i w magazynie pozostawić sportowy sprzęt.
Łódzcy zawodnicy nie wyglądali jednak na przestraszonych. Dla nich Tardelli czy Bettega byli, jak wszyscy dotychczasowi przeciwni - zwykłymi piłkarzami. Mającymi chwile słabości, zniechęcenia i wzlotów. Tym bardziej nie zamierzali więc brać rozbratu z futbolem, padać na kolana przed włoskim zespołem i oczekiwać na niski wymiar kary. To nie leżało absolutnie w ich charakterze. Uważali, i słusznie. że to rywale powinni mieć drżenie łydek. Do świadomości futbolowych gwiazd z Turynu powinno jak najszybciej dotrzeć, że na drodze spotykają, nie jakiegoś tam słabeusza, lecz zespół, który wyeliminował Manchester United.


TŁUMACZENIA MŁYNARCZYKA

Dzień przed meczem pięciu zawodników widzewskiej drużyny miało podwyższoną temperaturę. Grypa czy przeziębienie? Nie wiadomo. W pucharową środę wszyscy chcieli wyjść na boisko. - W naszym zespole jest tak - mówił przed laty Zbigniew Boniek. - Dopiero poważna kontuzja eliminuję kogoś ze składu. Każdy chce grać, każdy chce pomóc w drużynie. Nie Inaczej było też kilka godzin przed pucharową konfrontacją z drużyną dowodzoną przez Giovanni Trapattoniego.
Kilka godzin przed spotkaniem z Juventusem, w grupkach zjawiali się na stadionie główni aktorzy sportowych wydarzeń, które miały rozegrać się niebawem na stadionie ŁKS. Bez zwykłej w takich przypadkach pompy, klubowego autokaru, sztabu działaczy. Do szatni weszli Włodzimierz Smolarek i Marek Pięta. Przed meczem zawsze razem. Poszli do bufetu na kawę, później rozmawiali na boisku. Obok nich Boniek i Zdzisław Rozborski. Także przyjaciele. Dalej flegmatyczny Władysław Żmuda, coś tłumaczący Andrzejowi Gręboszowi. Tak rodziła się przedmeczowa atmosfera...
Warto zapamiętać tę datę. 22 października 1980 roku wicemistrz Polski dość łatwo pokonał pewnych siebie Włochów 3:1. Do przerwy nie było jednak tak radośnie. Łodzianie remisowali 1:1. Bardzo ładnego gola strzelił Grębosz po wymianie piłki z Bońkiem. Wyrównał Bettega, wykorzystując zagapienie Józefa Młynarczyka.
Po głupio straconej bramce, w ostatnich minutach pierwszej połowy spotkania, na boisku zapanował chaos. W szatni cicho nie było. Jacek Machciński nie przebierał w słowach. Padło kilka epitetów pod adresem bocznych pomocników. Następnie ustalono, że gra się do końca, że mecz musi być wygrany. I w drugiej połowie Włosi stracili dwie bramki. Widzew walczył mądrzej, znów z pasją i wolą zwycięstwa. Pierwszy gola strzelił Pięta, a dobił dumnych przedstawicieli włoskiego piłkarstwa Smolarek. Zanim jednak wpisał się na listę strzelców, doznał niegroźnej - na szczęście - kontuzji i musiał opuścić boisko. Po chwili powrócił do gry i uświadamiał wszystkim kibicom na czym polega, prawdziwy futbolowy charakter. Z obandażowanym kolanem i wielkim poświęceniem walczył do końca.
- To była moja wina - mówił po meczu. - Piłka zaplątała mi się pomiędzy nogami i Cuccureddu stanął na mojej stopie. Naciągnąłem trochę staw kolanowy, ale nie na tyle, żeby zejść do szatni. Mogłem jeszcze biegać, więc grałem.
- Czy zawiniłem przy utracie wyrównującego gola? Z dość ostrego kąta Bettega chciał dośrodkować na pole karne, piłka kopnięta fałszem, trafiła w słupek, wślizgując się do siatki. Tylko dzięki temu, że wygraliśmy 3:1, nie oberwało mi się za tę bramkę - tłumaczył po meczu, trochę przestraszony Młynarczyk.


NIE WYGRYWA SIĘ... ZE STRACHU

Zaczęto odmierzać godziny dzielące zespól od rewanżu w Turynie. Piłkarze sprawiali wrażenie spokojnych, zamyślonych. Trenowali i udzielali wywiadów. Dziennikarze pytali o końcowy wynik spotkania we Włoszech, o to czy zaliczka bramkowa z Łodzi wystarczy do awansu. A kto to mógł wiedzieć? Była spora, ale...
- To prawda, że tylko cztery razy występowałem, w wielkich międzynarodowych meczach - tłumaczył Smolarek. - Dwa razy z Manchesterem United, raz z Juventusem i raz w reprezentacji Polski z Argentyną. Ale to wcale nie znaczy, że obawiam się znanych zawodników, uważanych za mistrzów piłki. Co z tego, że przeciwnik nazywa się Gentile lub Scirea? Ja nazywam się Smolarek i jak dostanę dobre, celne podanie, to ów sławny rywal musi mnie dogonić, musi walczyć - tak samo jak ja - o piłkę. Wielkich futbolowych nazwisk nigdy się nie bałem i bać się nie będę. Ze strachu jeszcze nikt nigdy nic nie wygrał. A my, Widzew wygrywamy.
- Wyeliminowaliśmy Manchester United, w pierwszym meczu pokonaliśmy Juventus... Ale to już historia - twierdził Mirosław Tłokiński. - Teraz są następne mecze. Nowa gra - nowe szczęście. Nie zamierzamy zadowalać się tym co było, ani upajać się sławą pogromców znanych drużyn. Po Juventusie trzeba pokonać Bałtyk, Wisłę, Motor, walczyć o zwycięstwo w lidze i jednocześnie myśleć o rewanżu w Turynie. Tylko to się liczy, liczą się także sukcesy dnia dzisiejszego, a nie przebrzmiała sława. Ważni są ci, którzy wygrywają. Po wpadkach w dwóch, trzech meczach ligowych ze zwycięskiego dziś Widzewa nie zostanie przecież ani śladu. Dlatego właśnie zależy nam na wygraniu ligi. Byliśmy już wicemistrzami, zdobywaliśmy dobre miejsca w rozgrywkach ekstraklasy, ale wszystko to były porażki. Tym razem musimy wygrać!
- Nie jestem, nie byłem i nigdy nie będę poganiaczem niewolników. Jeśli drużyna chce coś osiągnąć, sama musi się zmobilizować - twierdził z kolei Jacek Machciński. - Trener może pomóc w osiągnięciu dobrego wyniku, ale przecież nie będzie trenować, ani grać za piłkarzy. Często pytają mnie - dlaczego przed ważnymi meczami pucharowymi zespół nie ma specjalnego zgrupowania? Odpowiedź jest prosta - jeśli przez ostatnie dni przed prestiżowymi meczami musiałbym pilnować zawodników, mobilizować ich do gry, to lepiej byłoby rzucić tę pracę w kąt i zająć się szkoleniem trampkarzy. Świadoma dyscyplina - pojęcie często nadużywane, stosowane bez pokrycia - tym razem jest na miejscu. Widzew jest zespołem w pełnym tego słowa znaczeniu. Zgraną paczką przyjaciół, grupą ludzi, która postanowiła w futbolu coś osiągnąć i nie były to słowa rzucone na wiatr.
Łódzką drużynę cenili w owym czasie przede wszystkim za to, że nie obawiała się najsławniejszych nawet rywali, potrafiła zmobilizować się przed ważnym meczem i była grupą przyjaciół. - Mężczyźni są po to, żeby wygrywać - mówił przed odlotem do Turynu Boniek. - Nie interesuje nas żadne honorowe, punktowane miejsce. To był dobry znak przed rewanżem...

Obrazek
Pokonaliśmy Juventus, to prawda, ale to już... historia - stwierdził Mirosław Tłokiński, na zdjęciu z prawej. - Teraz trzeba wygrać kolejne mecze.


NIECH MARTWIĄ SIĘ WŁOSI

Ekipa Widzewa, wraz z dziennikarzami i bodajże grupką.. dziesięciu najwierniejszych - i co tu dużo ukrywać zasobnych kibiców wylądowała na lotnisku w Mediolanie. Przejazd autostradą klubowym autokarem „Juve", trwał niecałe półtorej godziny. Zwycięstwo w pierwszym meczu uczyniło swoje. Przed Jolly Hotels ,,Ambasciatori" oczekiwała na wicemistrzów Polski spora grupka włoskich dziennikarzy. Piłkarze nie zdążyli nawet pobrać kluczy do pokoi - musieli udzielać okolicznościowych wywiadów. Największym wzięciem cieszył się oczywiście Boniek.
- Coraz głośniej mówi się o tym, że niedługo będzie pan grał w Juventusie? - atakowali żurnaliści.
- Skąd panowie bierzecie takie informacje? Nikt ze mną nie rozmawiał, nie zamieniłem również ani jednego zdania z oficjalnymi przedstawicielami włoskiego klubu. Może bezwiednie podsuwacie atrakcyjny pomysł na kontynuowanie piłkarskiej kariery? Właśnie we wspaniałym włoskim zespole?! Mogę jedynie zdradzić, że lubię jeździć Fiatem...
- Utrzymacie przewagę z pierwszego spotkania?
- Po to przecież przyjechaliśmy do Turynu. Niech panów ulubieńcy martwią się jak oszukać widzewskiego bramkarza Józka Młynarczyka. Nasz kolega zna swój fach, o czym przekonacie się niedługo.
- „Juve" nareszcie zagra w swym najsilniejszym składzie. Z Franco Causio i Antonio Cabrinim, którzy nie wystąpili w łódzkim meczu?
- Doceniam klasę włoskich piłkarzy, więc na każdy wariant taktyczny przeciwników jesteśmy przygotowani. Czy Causio i Cabrini wzmocnią „Juve"? Poczekajmy do zakończenia meczu.


SPOSÓB NA GRATISOWE POPIELNICZKI

Po półgodzinie rozmów z przedstawicielami włoskich mediów piłkarze Widzewa zniknęli wreszcie w pokojach. Przyszedł czas na odpoczynek. A tymczasem "hotelowy bój" toczyli polscy żurnaliści. Niektórzy mieli zapewnione miejsca w Jolly Hotels „Ambasciatori", bowiem znajdowali się w składzie ekipy. Pozostali musieli za noclegi zapłacić. Ale to byłby dyshonor dla oficjalnych przedstawicieli drużyny. wicemistrzów Polski. Sprawę wziął więc w swoje ręce „Fifi" Wroński. Załatwił dla pozostałych ludzi pióra całkiem gustowny apartamencik. Dziennikarze rozpakowali się, rozprostowali kości i po godzinie musieli zwijać żagle. Zapobiegliwi widzewscy działacze nie przewidzieli, że Włosi nie zamierzali zapłacić ani lira za dodatkowe lokum. Liczyły się jednak dobre chęci kierownictwa łódzkiej ekipy.
Znalazło się mimo to kolejne wyjście z nieprzewidzianej sytuacji. Drugi trener - Tadeusz Gapiński zwolnił „jedynkę" i przeniósł się do „małżeńskiego łoża" Machcińskiego. Pokój po „Gapku" zajęli przedstawiciele mediów. Ekipa została rozlokowana.
Rozpoczął się ostatni cykl przygotowań do rewanżowego spotkania drugiej rundy rozgrywek Pucharu UEFA z wielkim Juventusem. Włosi przebywali na zgrupowaniu w Alpach. Znakomity szkoleniowiec Giovanni Trapattoni nie udzielał żadnych wywiadów, zabronił także piłkarzom rozmów z przedstawicielami sportowej prasy. Odbyła się tylko jedna konferencja prasowa.
W środowy, przedmeczowy poranek, piłkarze Widzewa zeszli do hotelowej kawiarni na śniadanie. Zostali mile zaskoczeni. Po kilku minutach kelner przyniósł stos zapalniczek z napisem Jolly Hotels „Ambasciatori" i zaczął rozdawać członkom ekipy.
- Załatwiłem tę sprawę - wspominał po latach trener Machciński. - Dlaczego ze stolików w restauracji czy tez kawiarni miały ginąć plastikowe pojemniczki? Poprosiłem właściciela restauracji by wręczył zawodnikom Widzewa takie właśnie suweniry. Byli bardzo zadowoleni i mogli zająć się tylko rewanżem.

Obrazek
Jacek Machciński był z piłkarzami na ty, oni jednak szanowali niekonwencjonalnego szkoleniowca.Także za umiejętność załatwiania suwenirów podczas meczów wyjazdowych.


Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów "Piłki Nożnej" i "Sportowca".

A w czwartkowym numerze druga część odcinka:
MĘŻCZYŹNI SĄ PO TO ŻEBY WYGRYWAĆ
w którym między innymi:
*TUREK KUPOWAŁ... KOŻUCHY A MACHCIŃSKI SIĘ MODLIŁ
*SZARANOWICZ BLISKI ZAWAŁU
*MŁYNARCZYK PRZYĆMIŁ ZOFFA
*W BOŃKA POMARAŃCZAMI? NIGDY!
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 19 - MĘŻCZYŹNI SĄ PO TO ŻEBY WYGRYWAĆ (2)

NAJGORSZE są godziny poprzedzające mecz. Zawodnicy zjadają śniadanie, kładą się do łóżek I odpoczywają. W podświadomości przeżywają spotkanie, które dopiero przed nimi. Relaksują się, koncentrują i jednocześnie denerwują. I czasami dobrze, kiedy piłkarz sam zostaje z myślami, bowiem najszybciej może wyzwolić potrzebną agresję, zmobilizować się i później walczyć na boisku do upadłego. A widzewiacy musieli dać z siebie wszystko, a może i więcej, żeby pokonać utytułowany Juventus. Wszak Włochom wystarczyło do awansu zwycięstwo 2:0. Zaliczka wicemistrzów Polski była zbyt mała, żeby prezes Ludwik Sobolewski, kierownik Stefan Wroński a przede wszystkim zawodnicy już przed rewanżem ze Starą Damą mogli być pewni awansu. Chwile zadumy i maksymalnej koncentracji były więc piłkarzom RTS szczególnie potrzebne. Skupienie mogło ustąpić dopiero po meczu. Najlepiej zakończonym wynikiem premiującym najlepszy już wówczas polski zespół klubowy do trzeciej rundy Pucharu UEFA.


TUREK KUPOWAŁ... KOŻUCHY A MACHCIŃSKI SIĘ MODLIŁ

- Popatrz! - szarpał mnie za rękaw kolega z CAF, Andrzej Zbraniecki. - To chyba turecki sędzia Tokat! Wyjąłem z kieszeni przedmeczowy program, popatrzyłem na zdjęcie. Rzeczywiście, jak żywy arbiter rewanżowej pucharowej konfrontacji miedzy Juventusem i Widzewem. Zamieniliśmy się w łódzkich szpiegów. Przyglądaliśmy się co robi międzynarodowy "sprawiedliwy" w otoczeniu dwóch włoskich działaczy. Spokojnie wybierał kożuchy i przymierzał, jakby kraj położony nad Bosforem był w produkcji tego właśnie ubraniowego asortymentu... kopciuszkiem. Ubrania zginęły w ogromnych torbach. Nie zauważyliśmy nawet kto za towar zapłacił. Przekupstwo? Skądże! Nie złapaliśmy nikogo za rękę.
Z zakupami powróciliśmy do hotelu. Spostrzeżeniami na targu dzielimy się z trenerem Jackiem Machcińskim. Nie był zaskoczony. - Przypuszczałem. że Włosi będą chcieli coś załatwić z sędzią. Mnie to jednak nie obchodzi. Nie chce mi się wierzyć że był to naprawdę turecki arbiter i to on właśnie robił zakupy na turyńskim rynku. A co to ma za znaczenie? Trzeba udowodnić piłkarska wyższość na boisku. Większej futbolowej filozofii nie ma. Nawet Pan z gwizdkiem ci nie przeszkodzi, jeżeli będziesz dobrze grał w piłkę.
Machciński miał naturalnie rację, tyle, ze po rewanżu z "Juve" nie krył pretensji do pana Tokata za odgwizdanie spalonego przy zdobyciu prawidłowo bramki przez Widzew, co bez dogrywki dawało awans do następnej rundy łódzkiemu zespołowi... O wszystkim jednak po kolei.
Do rozpoczęcia spotkania pozostawały trzy godziny. Obiad. Rosół, grilowane mięso, mnóstwo warzyw i owoców. I znów odpoczynek w pokojach. Przedmeczowa dieta nie obowiązuje osób towarzyszących ekipie. Ze smakiem zjedliśmy spagetti we wszystkich odmianach. W międzyczasie "Machcina" instruował podopiecznych jak mają pod względem taktycznym rozwiązać rewanż z Juventusem. Uważna gra w obronie i kontrataki. Nic lepszego nie można wymyślić.
Tuż przed wyjazdem na stadion, półtorej godziny przed meczem, jeden z niżej podpisanych został zaproszony do trenerskiego pokoju. Machciński nalał po sporym kielichu wódki i we trójkę - obecny był także Tadeusz Gapiński - wypiliśmy do dna. Następnie uklękliśmy i pomodliliśmy się. O co prosiliśmy? O korzystny wynik spotkania z „Juve"...


SZARANOWICZ BLISKI ZAWAŁU

Stadio Communale sprawia wspaniałe wrażenie. W podziemiach, obok szatni, można spokojnie urządzić wyścigi samochodowe. Wraz z redaktorem Włodzimierzem Szaranowiczem obserwowaliśmy mecz z kabiny radiowej. Przekazywał relację do Polski. Co chwilę łykał jakieś kropelki, bo podobnie jak wszyscy dziennikarze z Polski bardzo przeżywał walkę kopciuszka z Łodzi z klubem zaliczanym do światowej czołówki. Gdy dowiedział się, ze telewizja nie mogła połączyć się z wysłannikiem do Turynu, Markiem Madejem, i radiowe sprawozdanie docierało również do telewidzów, o mało nie dostał ataku serca. Na szczęście kilka głębszych oddechów i kropelki przywróciły komentatorowi zdrowie.
A na boisku bezpardonowy bój. O każdą piłkę, o skrawek wolnego miejsca na murawie. Najbardziej poszkodowany był Marek Pięta. W pierwszych minutach pucharowej rywalizacji, urodzony w Maroku, Claudio Gentile brutalnie sfaulował napastnika Widzewa. Następnie przespacerował się po plecach leżącego na ziemi zawodnika, pozostawiając głębokie rany po metalowych kołkach. Gdy „Piętaszek" się podniósł, obrońca Juventusu, z najbliższej odległości, splunął mu w twarz! Sędzia nie zareagował
- Musiałem mieć się na baczność do końca meczu. Gentile systematycznie mnie opluwał, ciągnął za koszulkę, kopał po kostkach. Naprawdę bałem się tego rywala i gwizdek sędziego kończący zawody przyjąłem z wielką ulgą. Proszę zobaczyć jakie mam rany na plecach.
I zawodnik łódzkiego zespołu zdjął koszulkę. Nie kłamał jeden z najdroższych piłkarzy zakupionych do drużyny z charakterem. Został pozyskany z Górnika Wałbrzych. Kwoty transferu nie podano. Na przejściu do łódzkiego zespołu zarobił okrągły milion. Kwota na owe czasy niebotyczna. 400 tysięcy złotych indywidualnej wypłaty, 300 tysięcy na zakup mieszkania i również „trzy setki" na meble. W grę wchodził jeszcze talon na "Poloneza".
W 48 minucie było 2:0 dla gospodarzy, po strzałach Marca Tardellego i Furino. Kilkanaście minut później bramka Pięty (druga w spotkaniach z Juventusem) wprowadziła do zespołu chwilę spokoju. Niesamowity Irlandczyk Liam Brady po raz trzeci trafił do siatki i piłkarze Widzewa chcieli jedynie dotrwać do dogrywki. Tuż przed końcem meczu łodzianie przeprowadzili ostatni, atak. Boniek nie dał żadnych szans Dino Zoffowi. Wicemistrz Polski, w tym momencie, był w następnej rundzie Pucharu UEFA. Pan Tokat odgwizdał jednak spalonego. Czyżby kłaniały się kożuszki? Po latach, bez popełnienia żadnej pomyłki można powiedzieć, ze tak stronniczo i nieobiektywnie prowadzącego zawody arbitra jak ten z Turcji, rzadko spotyka się na futbolowych stadionach. Realizatorzy telewizyjni pokazywali bramkową akcję kilka razy. Widać było wyraźnie, że jako ostatni zawodnik przed przed bramką turyńczyków stał na pozycji prawego obrońcy Furino!!! Sędzia nie chciał tego zauważyć! Żółtą kartkę otrzymał Andrzej Możejko. Stało się to w przerwie przed dogrywką, gdy chciał interweniować u tureckiego arbitra. Nie wiadomo w jakim języku rozmawiali, ale finał był bardzo smutny dla piłkarza. Przy okazji Zbigniew Boniek miał również „żółto" przed oczyma, ponieważ chciał odciągnąć ,,Johnego" w bezpieczne miejsce. Dodatkowe trzydzieści minut rywalizacji na boisku nie przyniosło rozstrzygnięcia. Decydowały rzuty karne!

Obrazek
Najbardziej poszkodowany w drugim meczu z Juventusem był Marek Pięta (na zdjęciu z prawej), brutalnie potraktowany przez Claudio Gentile. Ambitny widzewiak "odgryzł" się jednak w najlepszy sposób - zdobył gola!


MŁYNARCZYK PRZYĆMIŁ ZOFFA

Strzelanie „jedenastek" to wielka loteria. Nie tylko trzeba celnie kopnąć, ale jednocześnie wygrać psychologiczny pojedynek z bramkarzem. Tylko łatwo jest o tym mówić z wysokości trybun, na których nieliczna grupa kibiców z Polski trzymała kciuki za Widzew. Gorzej natomiast gdy trzeba stanąć oko w oko z Dino Zoffem! W tym dniu włoską gwiazdę przyćmił jednak Józef Młynarczyk. Nie tylko wspaniale bronił przez 120 minut gry, ale dodatkowo w wielkim stylu, obronił dwa karne i to dało awans Widzewowi do następnej rundy Pucharu UEFA!
- Wyszliśmy na murawę wielkiego stadionu w Turynie i choć już większość miała za sobą udział w poważnych meczach, nogi miały prawo ugiąć się nie tylko pod debiutantami. Wspominam rewanż z „Juve" ze szczególnym sentymentem, bo nie tylko, dobrze grałem przez 120 minut, ale w dodatku jeszcze lepiej poszło w karnych. Gdy Zbyszek Boniek wygrał losowanie, decydujące o tym kto ma pierwszy strzelać jedenastki, nie wiedziałem jak się zachować w momencie gdy do piłki podchodził Mirek Tłokiński. Postanowiłem maksymalnie się skoncentrować. Mirek pokonał Zoffa i przede inna ustawił się kapitan turyńczyków - Causio. Czułem, że obronię strzał reprezentanta Italii. Udało się! Tak samo jak za drugim razem przy uderzeniu piłki przez Cabriniego. A ponieważ Andrzej Grębosz i Włodek Smolarek nie dali szans bramkarzowi drużyny gospodarzy, do trzeciego strzału Irlandczyka Brady podszedłem już na luzie. Pokonał mnie, ale ten gol podopiecznym Giovanniego Trapattordego nic już nie dał. Zbyszek czwarty raz trafił do siatki i byliśmy w trzeciej rundzie Pucharu UEFA - wspominał po latach zdobywca Pucharu Interkontynentalnego z portugalskim zespołem FC Porto.
- Do dzisiaj pamiętam rozegrany jesienią 1980 roku rewanżowy mecz w Pucharze UEFA przeciwko Juventusowi w Turynie - przypominał sobie Włodzimierz Smolarek. -Strzelałem również jeden z rzutów karnych. Za chwilę miałem podbiec do piłki. Boniek polewał mi wodą głowę i mówił: - O niczym nie myśl, uderzaj piłkę tak, jak robisz to na treningach. No i tak właśnie strzeliłem wyprowadzając w pole samego Zofia. To był w jakimś stopniu zwrotny moment w mojej karierze. Taki jeden strzał pozwolił mi na pokonanie psychicznej bariery, nabrania pewności siebie.

Obrazek
Józef Młynarczyk popisał się w Turynie ogromnymi umiejętnościami cudowną psychiką. Przyćmił wielkiego Dino Zoffa.


W BOŃKA POMARAŃCZAMI? NIGDY!

Jeszcze do dzisiaj wielu kibiców futbolu w Polsce ma na pewno przed oczyma te obrazki, które śledzili na ekranach telewizorów. W rzutach karnych 4:1 dla Widzewa. Niesamowita wojna nerwów! Kapitan wicemistrzów Polski, wykonujący decydującego karnego, Boniek, nie zawiódł. Zoff w odruchu bezradności wyciągał piłkę z siatki, zaś „Zibi", na kolanach, z podniesionymi ramionami, wykonał wślizg aż do linii bocznej boiska. Za nim pozostali koledzy z drużyny. Wszyscy się ściskali, całowali, na ławce rezerwowych „Machcina", „Wrona", „Chodak" i „Gapek" ocierali ukradkiem łzy. W takich chwilach prawdziwi mężczyźni płaczą i tego się nie wstydzą! 5 listopada 1980 roku maleńki Widzew pokonał lwa piłkarskich salonów - Juventus Turyn!
Po zakończonym meczu organizatorzy wyciągnęli prawie na połowę boiska ogromny plastikowy tunel, by mogli się w nim skryć piłkarze schodzący do szatni. Nie dało to jednak pożądanego efektu. W kierunku łódzkich piłkarzy poleciały pomarańcze, mandarynki, pomidory, plastikowe butelki. Na szczęście nikomu się nic nie stało. Gdy do tunelu zbliżył się Boniek i zaczął bić brawo, turyńscy tifosi wpadli w amok. Ani jedna pomarańcza nie poleciała w kierunku polskiego zawodnika! Wprost przeciwnie, kibice Juventusu zaczęli skandować jego nazwisko. Czyżby przewidywali, że za dwa lata będzie futbolistą ich ukochanego „Juve"?
W szatni lał się szampan! Drugi trener Wiesław Chodakowski przyniósł „sfatygowane stroje" turyńskiego zespołu. Najpewniej przeznaczone do treningu. Po meczu nie doszło bowiem do tradycyjnej wymiany koszulek. Boniek tylko popatrzył, wziął do ręki wybrakowany sprzęt sportowy, ruszył w kierunku włoskiej szatni, otworzył drzwi i pod nogi zawodników „Juve" cisnął zniszczone stroje. Trzeba było mieć charakter!
W Jolly Hotels „Ambasciatori" odbył się całkiem niezły bankiet. Szczegółów nie będzie. Włosi wiedzieli jednak o wszystkim ze szczegółami. Przy podpisywaniu kontraktu ze Zbigniewem Bonkiem szef samochodowego koncernu „Fiata" Giovanni Agnelli stwierdził z uśmiechem: - Mam nadzieję, że skoro zostałeś zawodnikiem Juventusu nie będziesz urządzał bankietów, takich jak miało to miejsce po rewanżowym meczu w Turynie jesienią 1980 roku, kiedy z drużyną Widzewa wyeliminowaliście nasz zespól z rozgrywek Pucharu UEFA. "Zibi" tylko uśmiechnał się...


Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty książki Józefa Młynarczyka „Moja piłeczko" oraz teksty z archiwalnych numerów „Piłki Nożnej".

A w piątkowym numerze odcinek zatytułowany:
CHORA BABCIA I BANKIERZY
w którym między innymi:
*BEZ POMOCY KOMPUTERÓW
*SERDEŃKO PREZESUNIA
*DWIE I PÓŁ AMPUŁKI
*MEBLE W KOLORZE BLUE
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 20 - CHORA BABCIA I BANKIERZY

POD koniec lat siedemdziesiątych do dziennikarzy zajmujących się piłką nożną docierały rożne „sensacyjki". Sprzedaż meczów - kto komu i za ile? - to informacje, które momentami już nudziły. Czy w tych latach polski futbol był rzeczywiście tak skorumpowany? Momentami ocieraliśmy się o kwestie należące do największych tajemnic prezesowskich gabinetów sportowych klubów. Nie do kocica jednak udawało się zgłębić sedno sprawy. Bo nie było możliwości! Zapisy oficjalnej cenzury powodowały, że informacje na pierwsze strony gazet, które wstrząsnęłyby kibicami, wkładaliśmy do... butów. Strony mającej pójść do druku gazety, były podpisywane przez panią lub pana z urzędu kontroli publikacji i widowisk. Bez jednej pieczątki zezwalającej na kolportaż, codzienne pismo nie miało prawa znaleźć się w kioskach .,Ruchu".
Ile to bojów musieli stoczyć łódzcy dziennikarze sportowi by móc cokolwiek napisać o transferowej polityce Legii? W majestacie prawa wojskowi działacze zabierali do stołecznej drużyny wszystkich najlepszych piłkarzy, którzy w owym czasie występowali na boiskach pierwszej ligi. Czasami - żeby po prostu zrobić na złość Widzewowi czy też ŁKS, albo jakiemukolwiek innemu klubowi w kraju, rywalizującemu o punkty w futbolowej ekstraklasie.
- Panowie, jest odpowiedni zapis cenzorski i na ten temat nie możecie pisać! Nic wam nie mogę pomóc. Nie zgłaszajcie pretensji pod moim adresem - tłumaczyli żurnalistom pracownicy urzędu publikacji. Casus Jerzego Wijasa z GKS Katowice, który ośmielił się zapałać miłością do drużyny z charakterem, mówi wiele. Przez pewien czas musiał odbyć zasadniczą służbę w jednostce wojskowej w Czarnem...

Obrazek
Jerzy Wijas zapałał miłością do Widzewa. Na wniosek partyjnych sekretarzy kariera utalentowanego piłkarza została jednak opóźniona.


BEZ POMOCY KOMPUTERÓW

W owym czasie można było nasłuchać się jak to bossowie największych klubów piłkarskich w Polsce, w przededniu pierwszoligowych rozgrywek, wyznaczali sobie spotkania w jakimś określonym miejscu w kraju. Czy to w połowie drogi z Warszawy do Łodzi, czy też na ,,gierkowskiej trasie" szybkiego ruchu ze stolicy do Katowic, na przykład w zajeździe w Polichnie. Najedli się, napili i coś... uradzili. A do jakich konkretnych wniosków przedstawiciele Widzewa, GKS Katowice, Legii czy też poznańskiego Lecha (nazwy tych klubów najczęściej wymieniali dobrze zorientowani) dochodzili?
Wieść gminna niosła, że radzono nad tym kto ma... prawo zostać najlepszym zespołem w lidze, a kto powinien opuścić szeregi pierwszoligowców, bo powiedzmy, za dużo wynoszą w złotówkach wyjazdy w tamten region Polski. Taka swoista oszczędność i... obniżka kosztów! Wydawano ponoć także drugoligowe... wyroki (czytaj: jaki zespół musi doznać goryczy degradacji do klasy niższej). I nie było odwołania od takiej decyzji. Nie chciało się wierzyć, nie ma jednak róż bez kolców! Posłużmy się nie tak dawnym przykładem. Rok temu do klasy niższej została zdegradowana górnicza jedenastka GKS Bełchatów. Jako beniaminek.. cudem uratowała się przed spadkiem przeznaczając - jak plotkują wszyscy ludzie z piłkarskiego środowiska - około milion dolarów, na... pomoc sportowemu szczęściu. Tego było podobno za wiele pozostałym zespołom, mniej zasobnym w pieniądze. W następnym sezonie utworzyła się „piłkarska spółdzielnia" złożona z drużyn zainteresowanych tym, żeby prezes Zdzisław Drobniewski i jego pupile nie mieli na zakończenie rozgrywek zadowolonych min. Do tego doszły nieporozumienia w drużynie, czego konsekwencją była rezygnacja z pracy trenera Bogusława Kaczmarka i w efekcie zespół z zagłębia węgla brunatnego, położonego w centrum kraju, aktualnie walczy o punkty w... drugiej lidze.
Drzewiej inaczej również nie bywało. Po co sięgać do teraźniejszości? Film „Piłkarski poker", którego scenarzysta usiłował dotknąć pewnych autentycznych wydarzeń związanych z rodzimym futbolem, jest pestką w porównaniu z faktami, które miały miejsce na przełomie kwietnia i maja 1978 roku. Trzeba było ratować przed spadkiem mający największy staż w ekstraklasie zespół chorzowskiego Ruchu. Za wszelką cenę! Pomagali popularnym „hajdukom" wszyscy. Towarzysze na najwyższych szczeblach władzy na Śląsku, w stolicy, a także zwykli, sportowi działacze. Przed ostatnimi, dwiema kolejkami mistrzowskimi, przez przedstawicieli zainteresowanych klubów, tak zostały rozpisane role, że nawet komputer najnowszej generacji nie potrafiłby lepiej wytypować wyników. Widzew grał w końcówce z Szombierkami i drużyną niebieskich z Chorzowa. By wilk byt syty i owca cała, łódzki team musiał zremisować w Bytomiu i przegrać przed własną publicznością z Ruchem. Wtedy trzy wyżej wspomniane zespoły unikaty degradacji. I tak też się stało. Ale po kolei...


SERDUŃKO PREZESUNIA

Za rezultatami wytypowanych, ligowych spotkań, stały określone siły polityczne. sportowe i... konkretni ludzie. Ale byli jeszcze piłkarze, którzy na futbolowych niuansach nie za bardzo się znali. Dla nich liczyły się pieniądze i tylko pieniądze. Który z kontrahentów dawał więcej, ten pozostawał w ekstraklasie na przyszły sezon! To dla zawodników było bardzo proste i logiczne. Do wytężonego wysiłku w ostatnich dwóch kolejkach, zespół z charakterem usiłował namówić bydgoski Zawisza, podpierając sprawę odpowiednią ilością złotówek. W tej sytuacji Widzew musiał wygrać na pewno z Ruchem i ewentualnie z Szombierkami, żeby wojskowy klub mógł w przyszłym sezonie dalej cieszyć się pierwszą ligą. Drugi wariant, na pewno dużo łatwiejszy dla łódzkiej drużyny i nie zapominajmy, że również... „pieniężny" zakładał (o czym było już wyżej) kontrolowany remis z bytomskim zespołem i również kontrolowaną porażkę z chorzowską jedenastką...
Rozpoczęła się "akcja zero" (czytaj: ratowanie śląskich ,,staruszków" w lidze). Ekipa Bronisława Waligóry wyjechała na Śląsk - jak to bywało w zwyczaju - dzień wcześniej. Na sobotę 28 kwietnia 1978 roku zaplanowany był mecz z Szombierkami. Czy zgadniecie jaki padł rezultat?
- Wraz z przeciwnikami rozebraliśmy się w jednej szatni nowo wybudowanego obiektu bytomskiego klubu - wspominał po latach jeden z uczestników tego ligowego spotkania. - W pewnym momencie nastąpiło małe zamieszanie. I nagle w drzwiach pojawił się sekretarz KW PZPR w Katowicach. O ile sobie dobrze przypominam był to Zdzisław Grudzień. Mogę się oczywiście mylić. Wygłosił krótkie „przemówienie". Apelował o rozsądek życzył byśmy walczyli fair, żeby obeszło się bez kontuzji i żeby zwyciężył duch sportowej walki. Nie byliśmy gamoniami i doskonale się orientowaliśmy jak te piłkarskie klocki mają być poustawiane. Podziękowaliśmy i wspólnie z rywalami, w wielkiej zgodzie, przeszliśmy na „stare boisko" położone przy kopalni.
Mieliśmy grać „na remis". Mecz zakończył się wynikiem 1:1. Krzywda nikomu się nie stała. Łódzki zespół zapewnił sobie dalszy pobyt w ekstraklasie. Plan ratowania zespołu z ulicy Cichej zrealizowano - tak naprawdę - dopiero w 30 procentach. Po wzięciu natrysków, małym wypoczynku, drużyna Widzewa udała sic do hotelu „Katowice" na kolację i spotkanie w cztery oczy z.. szefem Ruchu.
- Panie prezesuniu, niech pan wygodnie usiądzie w fotelu. Jak tam u pana z serduszkiem? Wszystko w porządku? - wykazywał daleko posuniętą troskę o zdrowie oferenta, jeden z piłkarzy uczestniczących w rozmowach „na najwyższym piłkarskim szczeblu". Po chwilowej wymianie uprzejmości i okolicznościowych zdań, przystąpiono do konkretów.
- Ile liczycie sobie panowie za zwycięstwo naszego zespołu w ostatnim meczu w Łodzi? - zapytał przedstawiciel Ruchu.
- Trzy miliony złotych! - padła krótka odpowiedz. Prezes zzieleniał, łapał oddech i w końcu trzymał się za serce, bowiem kwota była niebotyczna. Przyjął jakieś pastylki, popił wodą i powoli doszedł do siebie.
- Skąd ja wezmę tyle gotówki? W klubowej kasie mam chyba jedną dziesiątą żądanych przez panów pieniędzy. A nikt nie otworzy mi banku 1 maja, żeby pożyczyć tak znaczną kwotę.
- Otworzą panu bank. Pan to potrafi załatwić - uspokajali rozmówcę piłkarze. - Zdaje się, że pańska drużyna ma utrzymać się w pierwszej lidze. Są przecież inni oferenci, którym także zależy na pozostaniu w ekstraklasie -przypominali łódzcy emisjariusze. Chcąc nie chcąc prezes "hajduków" przystał na finansowe warunki, zaś przedstawiciele Widzewa dali do zrozumienia, że suma pieniędzy przeznaczona do wypłaty za ten umówiony mecz, może ulec obniżeniu. Po zjedzeniu kolacji autokar RTS wyruszył w kierunku Łodzi.


DWIE i PÓŁ AMPUŁKI

Po przyjeździe do rodzinnego miasta wytypowana przez piłkarzy Widzewa delegacja prowadziła kolejne rozmowy. Tym razem z przedstawicielami bydgoskiego Zawiszy, klubu zainteresowanego również uniknięciem degradacji do drugiej ligi. Sztab mieścił się w hotelu „Grand Orbis". Tam krzyżowały się gorące telefony ze Śląska i Pomorza. Pewnego dnia „delegaci" zatruli się potrawą z ryb w hotelowej restauracji i zamiast negocjować warunki sprzedaży, co kilkanaście minut udawali się w miejsce ustronne. Dlatego wymiana zdań przedłużyła się o kilka godzin. Wysłannik wojskowego klubu, znając warunki przedstawione przez widzewskich wysłanników, wyjechał do Bydgoszczy. Przy takich sumach nie mógł decyzji podjąć samodzielnie. Przed wyjazdem ustalił pewne hasła, które obowiązywały obie strony. Tak by nikt nie mógł zorientować się, o co naprawdę chodzi.
- Możemy przysłać babci dwie ampułki z potrzebnym lekarstwem - informował jakiś znajomy głos z Bydgoszczy (jedna ampułka to był milion złotych - przyp. red.).
- Musimy naradzić się z lekarzem - odpowiadał znajomy głos z Łodzi.
I po chwili: - Potrzebne są jednak dwie i pół ampułki, bo babcia jest poważnie chora...
- Poszukamy w aptekach. Zadzwonimy do was za godzinę.
Po 60 minutach wyczekiwania w „Grand Hotelu" zadzwonił telefon - Niestety, możemy przesłać dla babci tylko dwie ampułki. Nie znaleźliśmy w aptekach większej liczby tego lekarstwa.
- Bardzo nam przykro. Będziemy szukali ma własną rękę - wita odpowiedź z Łodzi. W tym właśnie momencie Zawisza był już zdegradowany do drugiej ligi, zaś Ruch, po zaakceptowaniu warunków finansowych przedstawionych przez Widzew, mógł czuć się nadal pierwszoligowcem! Warunkiem sine qua non było zwycięstwo "hajduków" w dniu 2 maja 1978 roku na stadionie położonym w widzewskiej dzielnicy...

Obrazek
Prezes Ludwik Sobolewski nie miał wpływu na niektóre ustalenia delegatów... PZPR. Takie były czasy.


MEBLE W KOLORZE BLUE!

Mecz ostatniej szansy zakończył się zwycięstwem gości. Chorzowski zespół prowadził do przerwy 4:2. I tak już zostało. Szczegółów jak padały bramki nie będzie. W klubowej kawiarni, dziennikarzy obecnych na spotkaniu, poprosił o chwilę rozmowy dyrektor wydziału kultury fizycznej i turystyki urzędu miejskiego w Łodzi Henryk Grenda: - Towarzysze dziennikarze. Jest taka prośba byście ten mecz potraktowali w jakiś szczególny sposób. Nie muszę wam chyba nic więcej dodawać... Niżej podpisany wzruszając ramionami udał się na drugą połowę meczu. Korciło, żeby napisać prawdę o tym spotkaniu, żeby poważnie potraktować kibiców. Ale kto by taki tekst wydrukował?
Już w drukarni, przystępując do pisania sprawozdania z meczu, odebrałem jeszcze jeden, wielce symptomatyczny telefon.
- Towarzysz redaktor? - dzwonił Longin Matras, pracownik KL PZPR w Łodzi
- Tak, słucham.
- Jest prośba, żebyście mecz Widzewa z Ruchem potraktowali w szczególny sposób...
- Tydzień temu napisałem sprawozdanie, dzisiaj wstawiam tylko wynik..
- Dziękuję wam.
Piłkarze Widzewa podzielili pieniądze w mieszkaniu jednego z zawodników. Którego? Możemy jedynie zdradzić, że był napastnikiem
- Za otrzymaną "działkę" można było spokojnie kupić dużego „Fiata". To było naprawdę dużo pieniędzy - wspominał po latach uczestnik meczu.
Po tygodniu od meczu ze Śląskim zespołem, grupka widzewskich futbolistów, wraz z żonami, spotkała się prywatnie w mieszkaniu jednego z nich. Właściciel z dumą pokazywał nowe meble, nowy telewizor. Niespodziewanie odsunął "nowe nabytki" od ściany i zaskoczenie było pełne. Na każdym zakupionym przedmiocie były naklejone nalepki z napisem... "Ruch Chorzów".
- Po to bym pamiętał dzięki komu mogę pozwolić sobie na taki luksus w domu!.. - skwitował krótko. Goście zwijali się ze śmiechu...




Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z archiwalnych numerów Piłki Nożnej i Sportowca.

A w poniedziałek odcinek zatytułowany:
PIERWSZE MISTRZOSTWO
w którym między innymi:
*DRUGA EWENTUALNOŚĆ
*ŁÓDZKA AFERA NA OKĘCIU
*NIE MA KłOPOTÓW, KTO SIEDZI W DOMU
*RANDKA GRĘBOSZA Z KENSYM
swistak
Klub 1910
Posty: 279
Rejestracja: ndz maja 11, 2008 1:42 pm
Lokalizacja: Zgierz

Re: Pęknięty Widzew

Post autor: swistak »

Odcinek 21 - PIERWSZE MISTRZOSTWO

W CZERWCU 1981 roku nikt w Widzewie nie pamiętał już lat mozolnej budowy zespołu i długiego marszu z ligi okręgowej na piłkarski szczyt. Liczyło się tylko jedno - klub mający 71-letnią tradycję sięgnął wreszcie po mistrzowski tytuł! Kibice piłkarscy w Łodzi mieli powód do durny - po raz drugi klub z ich miasta okazał się najlepszy w kraju, ale od triumfu ŁKS minęło niemal ćwierćwiecze. Teraz kibice zespołu z Armii Czerwonej mogli skandować: - RTS najlepszy jest. Szczególne powody do zadowolenia mieli prezes Ludwik Sobolewski i kierownik drużyny, Stefan Wroński. Teraz wiedzieli już ponad wszelką wątpliwość, że warto było poświęcić kilkanaście lat na ciężką czasami pracę w Widzewie. - Nareszcie udało się to, o czym bardzo nieśmiało zaczynaliśmy marzyć w 1975 roku, kiedy drużyna awansowała do ekstraklasy - przyznał uradowany "Sobol".
Szefowie Widzewa stworzyli wspaniały zespół, zdolny do podjęcia walki z każdym przeciwnikiem, a nawet... przeciwnościami losu. Dziś zapewne mało kto już pamięta, że pierwszy w historii tak wielki sukces RTS w ekstraklasie, zespół z charakterem wywalczył bez duetu znaczących graczy - Zbigniewa Bońka i Józefa Młynarczyka. Całą rundę wiosenną łodzianie rozgrywali bez najlepszego bramkarza i lidera, ponieważ obaj zostali zdyskwalifikowani za aferę na warszawskim Okęciu, przed wylotem reprezentacji Polski prowadzonej przez Ryszarda Kuleszę na eliminacyjny mecz z Maltą. Nie były to zresztą ostatnie wykluczenia widzewiaków w pamiętnych dla klubu z Armii Czerwonej rozgrywkach. Kilka kolejek przed zakończeniem ligi o kupowanie meczu posądzono Andrzeja Grębosza. "Adaś" - na szczęście już po zakończeniu zwycięskiego sezonu - został ukarany aż dwuletnią bezwzględną dyskwalifikacją. Współwinny w sprawie - Adam Kensy z bydgoskiego Zawiszy - przez rok nie mógł pojawiać się na piłkarskim boisku. Tak surowych sankcji nie nałożono na podejrzanych o układanie wyników meczów zawodników nigdy wcześniej. O wszystkim jednak po kolei.



DRUGA EWENTUALNOŚĆ

Widzew od początku sezonu spisywał się bardzo dobrze; tak, jak nigdy wcześniej. W rundzie jesiennej łodzianie nie przegrali ani jednego spotkania. Zaprocentował system trenera Jacka Machcińskiego, szkoleniowca niezwykle kontrowersyjnego, mówiącego ostro o niepopularnych kwestiach, ale bardzo przez piłkarzy - choć był niemal ich rówieśnikiem - szanowanego. Nie bez znaczenia były również przedsezonowe pociągnięcia transferowe prezesa Sobolewskiego. Bodaj po raz pierwszy sprowadzono do Widzewa piłkarzy już uznanych w ekstraklasie, reprezentantów Polski. - Widzew musiał zadać sobie jedno pytanie: czy będziemy czekać aż dojrzeją talenty naszej młodzieży i w ten sposób uzupełnimy skład, godząc się, że przez pewien czas drużyna będzie walczyć w dolnych rejonach tabeli, czy też stawiać na pozyskanie jednego, dwóch piłkarzy wielkiej klasy? - wspominał tuż po wywalczeniu tytułu „Sobol". - Wybraliśmy drugą ewentualność i wtedy nadarzyły się dwie dość przypadkowe okazje. Dowiedzieliśmy się, że Władysław Żmuda chce odejść ze Śląska i udowodniliśmy, że potrafimy takie informacje wykorzystać. Zaś sprawa Młynarczyka to rezultat nieszczęśliwego wypadku Burzyńskiego. Gdyby nie on, to nie zainteresowalibyśmy się golkiperem z Opola.


ŁÓDZKA AFERA NA OKĘCIU

Najpierw jednak były nerwy związane z dyskwalifikacją „Młynarza" i "Rudego". Wszystko zaczęło się od nocnego wypadu bramkarza Widzewa do restauracji ,,Adria". Po kilku szampanach nocna eskapada przeciągnęła się do piątej nad ranem. - Gdy wróciłem, na dole stał kierownik reprezentacji z trenerem Bernardem Blautem - wspomina po latach pan Józef. -Afera nabrała rumieńców. Poszedłem do pokoju, wykąpałem się, ogoliłem i spokojnie czekałem na rozwój wypadków.
- Mniej więcej o siódmej rano, gdy dowiedziałem się, że Młynarczyk nie może jechać z nami do Włoch, usiłowałem skontaktować się telefonicznie z trenerem i prosić Kuleszę o zmianę decyzji. Nic jednak z tego nie wyszło - wspomina Boniek na łamach książki "Na polu karnym".
Reprezentanci nie chcieli jednak zostawić kolegi na pastwę partyjno-wojskowych decydentów z PZPN. Za Młynarczykiem wstawili się Boniek, Stanisław Terlecki i Żmuda. Ostatecznie wszyscy polecieli do Rzymu, ale w spotkaniu na Malcie zabrakło już „bandy czworga". -Wybrano czterech kandydatów na stos - relacjonował Baniek. -Józek wiadomo - balował w „Adrii". Wina Staśka Terleckiego była natomiast ogromna. Przywiózł bramkarza na lotnisko własnym samochodem, a potem jeszcze wyciągnął wtyczkę kamery z kontaktu. Aha, jeszcze jedno - nie był w Adrii, ani w żadnym innym lokalu. Za takle przewinienia należą się co najmniej galery. Mnie nie podobało się, że jeden pan podsuwa pod nos mikrofon... Słowem - typowy obraz faceta, którego trzeba nauczyć rozumu. A Władek Żmuda? Jemu można zarzucić jedynie, że nie brał udziału w nocnej libacji. Jest to zbrodnia mniejszego kalibru, więc kara też była mniej surowa.
Afera najmniej zaszkodziła ostatniemu z piłkarzy, w owym czasie już dwukrotnemu uczestnikowi finałów mistrzostw świata - w sezonie 1980/81 Żmuda wywalczył „Złote Buty" w klasyfikacji katowickiego „Sportu". Pozostała trójka musiała odcierpieć kary..


NIE MA KŁOPOTÓW, KTO SIEDZI W DOMU

Najgorsze chwile Młynarczyk przeżywał tuż przed rozpoczęciem rundy wiosennej. Gdy pokazało się słońce, z ulic zniknął śnieg, zapachniało na chwilę wiosną, każdego -zwłaszcza piłkarza - ogarnął niepokój. Tyle, że golkiperowi Widzewa nie dane było wzrastającej energii pozbyć się podczas ligowych spotkań. Musiał raczej skupiać się na... unikaniu prasy, bo niemal wszędzie pisano o zajściach na Okęciu. A gdy żółć się przelata zdecydował się na spowiedź na lamach „Sportowca". -To jest tak: Jeżeli człowiek siedzi spokojnie w domu - to nie ma kłopotów. Czasem jednak nie można usiedzieć, więc się wyjdzie. Wyjdziesz, spotkasz kogoś, dokąd by tu wtedy pójść? No... jakoś przeważnie do knajpy. Kto nie z nami ten przeciw nam. Tak zaczyna się złe. A na wyjeździe jest jeszcze gorzej: same okazje. Zrozumiałem, że można żyć bez kłopotów pod warunkiem... wszyscy wiedzą pod jakim.
Koledzy z zespołu zapamiętali „Młynka' jako człowieka niezwykle rozrywkowego. Przede wszystkim zaś jako wspaniałego bramkarza. - Woleliśmy jak w bramce stał Józek, nawet niezupełnie świeży - wspominają do dziś. - Bo Młynarczyk byt zdecydowanie lepszy od innych w każdym stanie! Jemu ufaliśmy bezgranicznie.
Boniek pauzował zimą, wiosną i latem 1981 roku. Co wówczas robił? - Wyleczyłem kontuzję. Dziś nie boli mnie kolano, które przez minione miesiące nie dawało spokoju - relacjonował tuż po odbyciu kary - Poza tym oglądałem mecze Widzewa, walkę o tytuł mistrza Polski. To chyba było najgorsze. Nie mogłem wejść na boisko, nie mogłem pomóc, choć byłem zdrów. No i zostali mi tylko ostatni rok studiów. Miałem dużo wolnego czasu, więc zdałem wszystkie egzaminy i nie dostałem gorszego stopnia niż czwór-ka. Będę pisał pracę magisterską z metodologii treningu.


RANDKA GRĘBOSZA Z KENSYM

Pod nieobecność Bońka sprawy musieli wziąć w swoje ręce inni. Choćby Grębosz, który zawsze zaliczał się do postaci sporo mających do powiedzenia w drużynie Widzewa. Pech chciał, że jedną misją bardzo sobie zaszkodził. Kilka dni przed meczem Zawisza - Widzew „Adaś' wybrał się do Bydgoszczy na spotkanie z Adamem Kensym, czołową postacią rywali. Podczas pierwszego przesłuchania w wojskowym klubie kilka dni po meczu rozmówca Grębosza przyznał: -Spotkałem się w sobotę 9 maja, między 14 a 14.30 na ulicy Modrzewiowej z zawodnikiem RTS Widzew Łódź. Z Gręboszem umówiłem się wcześniej telefonicznie. Na spotkaniu prosił mnie, abyśmy za jedną premię oddali mecz Widzewowi - abym załatwił trzech, czterech kolegów, na co nie wyraziłem zgody.
Ludzie, których sprawa dotyczyła, rozmaicie wypowiadali się na temat ewentualnej sprzedaży meczu przez Kensego. Gracz Zawiszy odwołał pierwotne zeznania, ale podejrzeń nie odsunął od siebie. A mecz zakończył się zwycięstwem Widzewa 2:1. Łodzianie zdobyli tytuł mistrzowski, Zawisza pożegnał się z ekstraklasą. - Fakty są znane. Uważam, że dla Adama istniał tylko problem sprzedania kolegów oraz za ile miał to zrobić. Skoro podjął decyzję o sprzedaniu meczu, uważam, że jestem zwolniony jako kapitan drużyny od obrony Adama - stwierdził wiodący wówczas bydgoskim zespołem Jacek Sierant. Z kolei sierżant WP, Waldemar Sikorski tak relacjonował spotkanie z Kensym w... areszcie (został ukarany 8 dniami odsiadki za spóźnienie się o dzień z przepustki): - Kiedy zapytałem Adama o jego winę, odpowiedział: Grałem uczciwie, choć Widzew proponował mi ich dwukrotne premie - około 300 tysięcy złotych.
Zarząd Zawiszy zdyskwalifikował swego gracza i jednocześnie przesłał wszystkie dokumenty dotyczące sprawy do Widzewa. W ten sposób zaczęta się procedura wyjaśniająca w łódzkim klubie. Grębosz stwierdził, że choć musiał w spotkaniu ligowym w Bydgoszczy pauzować za żółte kartki, pojechał na mecz, żeby obejrzeć zmagania kolegów. A zjawił się dzień przed terminem z... przyczyn osobistych. - Spotkałem się z Adamem w miejscu ustronnym, bo on tak chciał - tłumaczył „Adaś". - Ja dzwoniąc do niego w środku tygodnia i proponując spotkanie, chciałem umówić się w hotelu Brda lub w jakiejś kawiarni. Adam odrzucił te wszystkie propozycje bojąc się, że ktoś nas zobaczy i nasze spotkanie wzbudzi różne podejrzenia.
Grębosz wyjaśnił, że chciał wykorzystać znajomość Kensego z Zenonem Kasztelanem, który występował w lidze austriackiej i mógłby pomóc wyjechać do tamtejszej Bundesligi.
Po czasie także zmienił zeznania, które posłużyły wszystkim gremiom do nałożenia surowych kar. Nie zdołał jednak przekonać decydentów, ze druga wersja zajścia była prawdziwa.
Oto jak gracz Zawiszy widział sprawę po kilku tygodniach: - Powiedziałem tak, jak zostało napisane w notatkach sporządzonych przez działacza wojskowego klubu. Ale w rzeczywistości było zupełnie inaczej. 13 maja wezwano mnie do pułkownika Śliwy. Padł konkretny zarzut, że sprzedałem ten mecz. Rozmawialiśmy bardzo długo. Nie mogłem nikogo przekonać, iż to nieprawda. Po godzinie zdecydowałem się, że powiem, iż Andrzej zaproponował mi pieniądze. Myślałem, ze dadzą mi spokój, a cała sprawa rozejdzie się po kościach. Dzisiaj wiem. iż był to wielki błąd.
Grębosz zadzwonił jakieś trzy, cztery dni przed meczem. Nie chciałem się spotkać w Brdzie, gdyż bałem się podejrzeń. Tym bardziej, ze wcześniej mówiłem w Zawiszy, iż po zakończeniu służby wojskowej odejdę do Widzewa lub Pogoni. To zależało od awansu szczecińskiej drużyny. No i w ten sposób umówiliśmy się na Modrzewiowej. Rozmowa była bardzo krótka. Grębosz prosił mnie o wstawiennictwo u Kasztelana. O niczym więcej nie rozmawialiśmy. Zaprzeczam poprzednim zeznaniom, odwołuję je.
Ostateczne wersje zeznań obu podejrzanych i skazanych są identyczne. Czy prawdziwe? Nawet po latach trudno polemizować werdyktem PZPN. Tyle, ze nikt niczego nie udowodnił.
Sprawa "Grębosz - Kensy" nie zepsuła jednak radości widzewiaków z tytułu. Łodzianie wiedzieli, ile są warci i dlaczego. - Momentami wydawało mi się, że nie zdobędziemy tego tytułu - przyznał kapitan RTS, Żmuda. - Po tylu aferach każda inna drużyna rozkleiłaby się zupełnie, a tymczasem Widzew skonsolidował się jeszcze bardziej. Największą zaletą Widzewa jest waleczność, zadziorność, walka do ostatniego gwizdka Po prostu charakter.

Obrazek



Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty książki Zbigniewa Bońka "Na polu karnym" i teksty z archiwalnych numerów "Piłki Nożnej" i "Sportowca".


A we wtorkowym numerze odcinek zatytułowany:
FIOŁKI ZAKWITŁY JESIENIĄ
w którym między innymi:
*NA BRUK PO MISTRZOSTWIE
*BEZ SZCZĘŚCIA W LOSOWANIU
*GWIAZDY JAKICH MAŁO
*TOMASZEWSKI KIBICOWAŁ LOZANO
* O JEDNEGO DRINKA ZA DUŻO
ODPOWIEDZ